Czeka nas powtórka kryzysu. Znów zacznie brakować samochodów, a ceny wystrzelą

Wszystko wskazuje na to, że nadchodzący rok będzie kolejnym, który bardzo negatywnie zapisze się w historii motoryzacji. Możemy spodziewać się kolejnych podwyżek cen, ograniczania gam modelowych oraz niedoboru nowych samochodów. Wszystko przez wchodzące w styczniu 2025 roku regulacje.

Nowe normy emisji CO2 zaczynają obowiązywać od 1 stycznia 2025 roku
Nowe normy emisji CO2 zaczynają obowiązywać od 1 stycznia 2025 rokuGetty Images

Nowe normy CO2 od 2025 roku oznaczają ogromne kary

Od 1 stycznia 2025 roku zaczynają obowiązywać nowe normy emisji CO2, które z dotychczasowego (uśrednionego) limitu 120 g CO2/km zostaną obniżone do 93,6 g CO2/km. Ponieważ emisja dwutlenku węgla wprost wynika z ilości spalonego paliwa, oznacza to, że średnie zużycie dla całej gamy modelowej danego producenta, powinno wynieść około 4,1 l/100 km.

Dokładne limity dla poszczególnych producentów ustalane są indywidualnie z uwzględnieniem tego, jakie pojazdy posiada w ofercie. Dla wszystkich jest to jednak poważny problem, ponieważ firmy zakładały, że średnią emisję CO2 będzie im obniżała sprzedaż samochodów elektrycznych oraz hybryd plug-in.

Nikt nie mógł przewidzieć, że większość europejskich państw wycofa się nagle z dopłat do PHEV-ów, a niedługo później z dopłat do elektryków, przez co rynek tych pojazdów załamie się (w Niemczech miesięczne statystyki pokazują spadki nawet o 70 proc. w porównaniu do roku 2023).

Problem jest bardzo poważny, ponieważ za każdy gram dwutlenku węgla ponad wymagany limit, Unia Europejska nalicza 95 euro kary od każdego sprzedanego przez daną firmę samochodu (a nie tylko modeli, które nie zmieściły się w normie). Nawet najmniejsze więc przekroczenie oznacza ogromne koszty. Przykładowo w 2020 roku, kiedy wchodziły obecnie obowiązujące limity, Volkswagen przekroczył normę o 0,75 g/km, więc naliczono mu 100 mln euro kar. W sumie producenci zapłacili wtedy Unii Europejskiej 2,2 mld euro kar.

Obecnie jednak szacuje się, że firmom grożą kary w wysokości nawet 15 mld euro. Gdyby musiały je zapłacić, skutki mogłyby być katastrofalne, jako że i bez tego producenci mają coraz poważniejsze problemy na skutek słabnącej sprzedaży, mocnej pozycji chińskiej konkurencji i ogromnych kosztów jakie poniosły na rozwój elektromobilności. Przykładowo Ford wydał 2 mld euro na modernizację fabryki w Kolonii, aby produkować tam swoje nowe elektryki. Zakład zalicza jednak przestoje z uwagi na znacznie słabsze niż przewidywane zainteresowanie autami na prąd. Volkswagen natomiast wprost mówi o potrzebie zamknięcia trzech fabryk w celu ratowania finansów firmy.

Duże podwyżki cen samochodów w 2025 roku

Sytuacja jest więc bardzo trudna i żaden producent nie może pozwolić sobie na chociaż minimalne przekroczenie narzuconych norm CO2, bo przełoży się to na ogromne kary. Kolejne firmy podejmują więc działania, mające zapobiec ewentualnym przekroczeniom. Przykładowo z gamy Toyoty Yaris znika od przyszłego roku wersja benzynowa i dostępne będą tylko hybrydy. Oznacza to, że bazowa cena miejskiego hatchbacka wzrośnie z 80 tys. zł do 101 tys. zł.

Inny pomysł to niestety dalsze podnoszenie cen samochodów. Przewidując że zapewne nie uda się spełnić nowych norm CO2, firmy mogą awansem obciążać swoich klientów wyższymi kosztami, gromadząc w ten sposób środki na ewentualne przyszłe kary. Według Jacka Pawlaka prezesa Toyota Central Europe, od stycznia 2025 roku ceny niektórych samochodów mogą wzrosnąć o nawet 22 tys. zł.

Nieco inną drogą zamierza iść koncern Stellantis, do którego należy 14 marek samochodów. Firma zakłada, że dzięki dynamicznie zwiększającej się ofercie modeli elektrycznych w ciągu roku (licząc drugą połowę 2024 roku i pierwszą połowę nadchodzącego) wprowadzi na rynek 14 nowości na prąd. Ma to pozwolić na zwiększenie udziału sprzedaży elektryków z obecnych 12 proc. do 21 proc. Dopiero wtedy Stellantis uniknie kar za emisję CO2. Stawka jest wysoka, ponieważ za każdy procent poniżej tej wartości firma szacuje, że musiałaby zapłacić 300 mln euro kary.

Pojawia się więc pytanie, co włodarze koncernu zamierzają zrobić, jeśli ich plan się nie powiedzie (a biorąc pod uwagę obecny poziom sprzedaży elektryków, są spore szanse, że się nie powiedzie)? Szef Stellantisa na Europę Jean-Philippe Imparato, powiedział wprost:

Jeśli jesteś w takiej sytuacji, albo zwiększasz sprzedaż pojazdów elektrycznych, albo ograniczasz dostępność samochodów spalinowych.

Pomysł nie jest nowy i już w połowie roku mówił o nim Ford. Jest to de facto jedyny zawór bezpieczeństwa na jaki wpływ mają firmy. Nie zmuszą one państwowych rządów do przywrócenia wysokich dopłat do elektryków, ani nie zmuszą klientów do kupowania takich aut. Mogą natomiast sztucznie ograniczyć dostępność pojazdów spalinowych tak, aby ich udział w sprzedaży nie groził przekroczeniem narzuconych przez Unię Europejską norm CO2.

W Europie może zabraknąć 2,5 mln samochodów

Jak taka strategia sztucznego ograniczania liczby dostępnych pojazdów może wpłynąć na rynek? Jak prognozuje Luca de Meo, dyrektor generalny Renault oraz prezes Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodów (ACEA), gdyby dzisiaj producenci chcieli uniknąć płacenia wspomnianego 15 mld euro kar, musieliby ograniczyć sprzedaż spalinowych aut o 2,5 mln. Oznaczałoby to powrót poważnych problemów z dostępnością nowych samochodów na rynku, znaczące wydłużenie czasu oczekiwania na zamówione pojazdy, a także wzrost cen aut używanych.

Trudno jednak nie zauważyć, że taki krok miałby fatalne skutki nie tylko dla klientów. Tak znaczący spadek sprzedaży samochodów musiałby doprowadzić do kolejnych przestojów w fabrykach (obecnie dotyczą one jedynie zakładów produkujących auta elektryczne), a firmy tym bardziej zmuszone byłyby przeanalizować, czy mogą sobie pozwolić na utrzymywanie niepracujących zakładów. Nie można także zapominać o dilerach, którzy podobnie jak w przypadku pandemii, sprzedawaliby znacznie mniej samochodów, co odbiłoby się również na ich kondycji. Słowem scenariusz ograniczania dostępności aut spalinowych, poważnie odbije się na całej branży motoryzacyjnej.

Volkswagen Tayron w Polsce. Ma 7 miejsc, 850 l bagażnika i mocnego dieslaMaciej OlesiukINTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas