Fotoradary nieczynne, a wypadków mniej

Z początkiem 2016 roku pozbawiono straże miejskie (i gminne) prawa do kontrolowania prędkości pojazdów, czyli do posługiwania się fotoradarami. Główny Inspektorat Transportu Drogowego urządzeń przejąć nie potrafił i nie chciał ze względu na niekompatybilność z systemem CANARD, no i w rezultacie w styczniu wyłączono w całej Polsce 400 fotoradarów. Wydawać by się mogło, że brak kontroli spowoduje gwałtowny wzrost liczby wypadków. Okazuje się jednak, że wcale tak się nie stało. Dlaczego?

Czy polscy kierowcy stali się nagle tacy zdyscyplinowani i zaczęli przestrzegać ograniczeń? Ależ skąd! Polacy niezbyt lubią dyscyplinę i poszanowanie prawa, zwłaszcza drogowego. Nie zamierzam zatem wcale was chwalić ani podlizywać się czytelnikom. Popełniacie za kierownicą mnóstwo błędów, co widać na co dzień.

Brak wzrostu liczby wypadków po zdemontowaniu fotoradarów świadczy jedynie o tym, że były ustawione głupio i niepotrzebnie.

Dramatyczny raport, czyli "fotoradary wróćcie"

Instytut Transportu Samochodowego (ITS) zlecił w kwietniu br. wykonanie pomiarów prędkości pojazdów w pięciu wybranych miejscach Warszawy i Nowego Dworu Mazowieckiego. Tam, gdzie wcześniej działały fotoradary.

Reklama

Podsumowanie raportu z tych badań ma wydźwięk wręcz dramatyczny (cytuję):

zbadano 228 168 pojazdów, w tym 178 747 samochodów osobowych i 49 421 samochodów ciężarowych. W sumie w miejscach tych w ciągu doby:

- dopuszczalną prędkość przekroczyło 166 314 (73%) kierowców

- dopuszczalną prędkość o +10 km/h przekroczyło 103 645 (45%) kierowców

W okresie pracy fotoradarów Straży Miejskiej w miejscach tych ujawniano średnio 218  przypadków dziennie.

Autorzy raportu dochodzą zatem do następujących wniosków:

Większość polskich kierowców jeździ zdecydowanie za szybko. Odebranie prawa do kontroli prędkości Strażom Miejskim i Gminnym spowodowało, że z polskich dróg zniknęło 400 fotoradarów, tym samym powstała istotna luka w systemie nadzoru tak istotnym dla bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dlatego wskazane są jak najszybsze działania przywracające stałą kontrolę tam, gdzie do 1 stycznia 2016 roku funkcjonowały fotoradary. (Badanie prędkości na terenie Mazowsza - 6-8 kwietnia 2016 r., ITS).

Wyniki tego raportu podchwyciły niektóre media, pisząc jak to jest źle i jak potrzebne były fotoradary.

Co to znaczy: za szybko?

Pozostając z pełnym szacunkiem dla pracowników naukowych ITS i przeprowadzanych przez nich badań odnoszę wrażenie, że zapomniano o jednej, najważniejszej sprawie: o realiach. To prawda, że kierowcy masowo przekraczają dopuszczalną prędkość, ale jak bardzo? O ile km/h? Co to znaczy: ZA SZYBKO? Za szybko dla urzędników, ekspertów, naukowców, decydentów?

Podsumowałem dane z 5 punktów pomiarowych, w których prowadzono badania. Oto wyniki:

Popatrzcie na zakres przekraczania dopuszczalnej prędkości i procentowy udział kierowców, którzy jadą z większą prędkością niż dozwolona. Okazuje się, że 32,1% kierowców nie przekracza dopuszczalnej prędkości.

Dalsze 31% zmotoryzowanych przekracza dopuszczalne prędkości w zakresie od 1 km/h do 10 km/h. Jest to błąd całkiem wybaczalny i powinien mieścić się w granicach dopuszczalnej tolerancji. Trudno bowiem wymagać, aby kierujący podczas jazdy skupiał się intensywnie na obserwacji prędkościomierza, by utrzymać prędkość dokładnie taką, jaka jest dozwolona, np. 50 km/h. 21,8% kierowców przekracza dopuszczalną prędkość w zakresie od 11 do 20 km/h. To też jeszcze można wybaczyć, nie jest to z pewnością przejaw agresywnej, niebezpiecznej jazdy.

Kolejna grupa, 14,4% kierowców przekracza dopuszczalne prędkości w zakresie od 20 do 50 km/h. Nie jest ich zatem wcale tak dużo. I wreszcie prawdziwi piraci drogowi, czyli ci, którzy jadą z prędkością o ponad 50km/h wyższą od dozwolonej - takich kierowców zaobserwowano zaledwie 0,7%.

Okazuje się zatem, że nie jest tak źle! Ponad 63% kierowców nie przekracza prędkości dopuszczalnej albo przekracza ją maksymalnie do 10 km/h. Idąc dalej tym tropem, 84,9% jeździ przepisowo albo przekracza przepisową prędkość nie więcej niż o 20 km/h.

Z jaką prędkością jeździmy naprawdę?

W tych samych badaniach obliczono średnią rzeczywistą prędkość, z jaką jeździli kierowcy obserwowani przez ITS. Popatrzcie na wyniki:

Mówią one same za siebie. Skąd zatem to dramatyczne wołanie "polscy kierowcy jeżdżą zdecydowanie za szybko"?

Oczywiście to prędkość średnia. Wiadomo, że gdy jest korek, nie pojedziemy ze znaczną szybkością. Z pewnością wśród badanych trafili się też durnie jadący na złamanie karku. Trafili się również ślamazarni  nieudacznicy, którzy uważają, że im wolniej tym bezpieczniej. Ogólny rezultat badań dowodzi jednak niezbicie, że ta średnia prędkość nie jest wcale taka zabójcza.

Wszyscy mnie wyprzedzali

Przejechałem się jedną z ruchliwych miejskich arterii Warszawy, ul. Puławską. Na tym odcinku, prowadzącym w kierunku Piaseczna, obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/h. Z taką też szybkością jechałem sobie prawym pasem. I co?

Wyprzedzali mnie dosłownie wszyscy: osobówki, ciężarówki, autobusy miejskie, motorowerzyści (rzekomo te pojazdy mają ograniczniki do 45 km/h...), a nawet trafiło się paru rowerzystów. Miałem przy tym wrażenie, że utrudniam wszystkim jazdę. Zmuszałem ich do wyprzedzania, do zmiany pasa ruchu. Spowalniałem jazdę na całej tej arterii.

Czy inne pojazdy, poruszające się z prędkością 70-80 km/h na trójpasowej arterii stwarzały zagrożenie? Czy ruch drogowy na tej drodze obfitował w jakieś dramatyczne ekscesy? Ależ skąd.

Fotoradary nie poprawiały bezpieczeństwa

Według danych Komendy Głównej Policji w okresie od 1 stycznia do 28 czerwca br. na polskich drogach doszło do 14 784 wypadków drogowych (14 955 - w tym samym okresie 2015 roku), w których zginęło 1229 osób (1270 - 2015 r.), a 17 969  (18 194 - 2015 r.). osób poniosło obrażenia ciała.

Oznacza to, że liczba zabitych zmalała o 41, a rannych o 225. Wypadków mamy mniej o 171. Gdzież więc to rzekomo zbawienne oddziaływanie fotoradarów na bezpieczeństwo? Wręcz przeciwnie, wielu kierowców, którzy przeoczyli znak uprzedzający o kontroli prędkości, na widok samej żółtej budki fotoradaru gwałtownie hamowało, powodując właśnie przez to prawdziwe zagrożenie.

Podnieść dopuszczalne prędkości, a piratów surowo karać

Cytowane już obserwacje ITS, a także moje własne doświadczenia wskazują, że gdyby podnieść dopuszczalne prędkości na takich miejskich arteriach z 50 do 70 czy 80 km/h, to nic złego by się nie działo. Po prostu zalegalizowano by stan faktyczny. Bo tak jeżdżą kierowcy. Podobnie jak z regularnie deptanym trawnikiem. Widzisz, że piesi codziennie po nim chodzą? To wybuduj im tam ścieżkę. Tabliczki ostrzegawcze i zakazy nic nie pomogą.

Popatrzmy, oto jedna z dróg miejskich, na których ITS zlecił pomiary, al. Niepodległości w Warszawie. Czy na takiej jezdni prędkość 70 km/h to tak dużo i tak niebezpiecznie?

Z drugiej strony ci kierowcy, którzy podwyższone dopuszczalne prędkości przekraczaliby w sposób znaczący i rażący, powinni być surowo i bezwzględnie karani. Do tego mogłyby służyć właśnie fotoradary.

Ale wtedy mechanizm byłby inny. Jadę sobie 70-80 km/h po miejskiej arterii przelotowej i wiem, że nie muszę się obawiać, iż natrafię na fotoradar albo policjantów z suszarką. Jeśli jednak znajdzie się dureń, który w tym miejscu pojedzie z prędkością 120-130 km/h, to takiego fotoradar wyłapie i zostanie on surowo ukarany.

Urządzenia te nie służyłyby wówczas do polowania na tzw. jelenia, czyli na kierowcę, który jechał sobie nieco szybciej i nie stworzył żadnego zagrożenia. Społeczeństwo nie kojarzyłoby fotoradarów z maszynkami do nabijania kasy budżetom miast i gmin. Kierowcy wiedzieliby, że karani są jedynie ci, którzy jeżdżą w sposób naprawdę niebezpieczny i stwarzają zagrożenie dla innych. Stwarzałoby to poczucie sprawiedliwości, a także szacunek do przepisów i zaufanie do policji.

50 milionów złotych w błoto? Dajcie mi te fotoradary

Fotoradary kosztowały, kiedy je wprowadzano, ponad 50 milionów złotych. Teraz są demontowane i składane w jakichś magazynach. W praktyce oznacza to, że zostaną zdewastowane i wkrótce nie będzie po nich śladu. Innymi słowy lekką ręką wyrzucono obecnie w błoto to, co kiedyś zakupiono za pieniądze podatników. Jakże to typowo polskie...

Ktoś powie, że fotoradary już zarobiły na siebie. Może i tak, ale na co poszły te pieniądze z mandatów? Na pensje dla urzędasów czy na poprawę bezpieczeństwa i lepsze drogi? A przecież urządzenia te można by wykorzystać w innych miejscach. Niekoniecznie na ruchliwych wielopasowych drogach, ale na małych uliczkach w pobliżu szkół, osiedli, niebezpiecznych przejść dla pieszych, gdzie często prędkość 70 km/h jest już o wiele za duża. Właśnie tam dureń cisnący gaz do deski i pozbawiony wyobraźni może być prawdziwym zagrożeniem.

Z pewnością znalazłaby się firma, która niezależnie od ITD potrafiłaby te urządzenia obsłużyć i przekazywać gotowe dane policji. Wystarczyłoby, żeby uzyskiwała choćby 5% z każdego mandatu. Jeśli macie wyrzucić fotoradary, to dajcie mi je, a ja, Polski kierowca, poradzę sobie z nimi i wkrótce zostanę milionerem. Za to mniej będzie różnych odmóżdżonych i zakompleksionych kolesi, którzy potrzebują adrenaliny i dowartościowują się szaleńczą jazdą po miejskich uliczkach.

Problemem nie jest prędkość czyli jak zmienić mentalność urzędników

Zazwyczaj policja wskazuje jako główną przyczynę wypadków drogowych nadmierną prędkość. Jest to duże uproszczenie. Czasami prędkość 40 km/h może okazać się zbyt duża (np. na oblodzonej jezdni). kiedy indziej prędkość 100 km/h nie stwarza szczególnego zagrożenia. Wszystko zależy od konkretnej sytuacji na drodze. Oczywiście jakieś rozsądne limity muszą istnieć, ale naprawdę tylko tam, gdzie są potrzebne.

Podstawowym problemem jest natomiast niebezpieczny sposób jazdy: ryzykanckie wyprzedzanie,  zmuszanie innych do zjeżdżania na pobocze, ignorowanie linii ciągłych, omijanie i wyprzedzanie na przejściach dla pieszych, zajeżdżanie drogi, brawura, lekkomyślność, brak faktycznych kwalifikacji do kierowania pojazdem. I takie wykroczenia przede wszystkim należy zwalczać.  Załogi drogówki powinny jeździć wśród innych samochodów nieoznakowanymi radiowozami i natychmiast reagować na różne nieobliczalne wybryki, eliminując durniów z ruchu. Byłoby to o wiele bardziej pożyteczne, niż polowanie z radarem.

Przede wszystkim jednak należałoby zmienić mentalność decydentów i urzędników. Im wydaje się, że jak wprowadzą ograniczenie prędkości do 50 km/h, to będzie bezpiecznie. A jak zaczną polować fotoradarami na tych, którzy jechali o 20 km/h szybciej, to już w ogóle bardzo bezpiecznie. Guzik prawda!

Statystyki mówią same za siebie. W Polsce mamy najwyższy w Europie wskaźnik zabitych na 100 wypadków drogowych (9 osób), podczas gdy Niemcy 1,1 , Wielka Brytania 1,2 , Szwecja 2,1. Fotoradary niczego nie zmieniły na lepsze w naszym kraju.

Polacy nie są dobrymi kierowcami, ale to nie oznacza, że nie mają elementarnego instynktu samozachowawczego. Na miejskiej drodze, w intensywnym ruchu tylko kompletny dureń czy mutant będzie jechał z prędkością 140 km/h. Takich należy oczywiście eliminować. Większość jednak wcale nie ma ochoty się zabić.

Jeśli połowa kierowców jeździ z prędkością 70 km/h zamiast 50 km/h i nic złego z tego powodu się nie dzieje, to warto spojrzeć prawdzie w oczy i dopuszczalną prędkość podwyższyć. A tępić naprawdę groźne wykroczenia i karać za to z całą bezwzględnością.

Tylko kiedy doczekamy się racjonalnie i nowocześnie myślących urzędników i decydentów...?

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy