Kiepscy instruktorzy czy chory system szkolenia

Na początku roku opublikowałem test składający się z 20 pytań. Zawierał on 7 pytań dotyczących pierwszeństwa przejazdu. Na te właśnie pytania średnio 44,7% czytelników odpowiedziało błędnie. Były jednak i takie pytania, na które aż 63% osób nie potrafiło udzielić prawidłowej odpowiedzi.

Zwracam przy tym uwagę, że nie były to jakieś specjalne "haczyki" albo pytania wybitnie specjalistyczne. Dotyczyły kwestii najprostszych i zarazem najważniejszych: kto tu ma pierwszeństwo? Jeżeli kierowca nie potrafi odpowiedzieć na takie pytania, to nasuwa się zasadnicza wątpliwość: kto go uczył i w jaki sposób uzyskał prawo jazdy?

Dodam jeszcze, że mój test rozwiązywało od 80 000 do 100 000 czytelników, a więc nikt nie może nam zarzucić, że fatalne wyniki testu są niewiarygodne albo przypadkowe. Po publikacji testu napisało do mnie wielu instruktorów i właścicieli ośrodków szkolenia kierowców. Szczególnie jeden z tych listów, pana Artura z Krakowa, zawiera wiele mądrych wniosków i spostrzeżeń.

Reklama

Rzeczywistość jest jeszcze gorsza

Pan Artur pisze:

"Wyniki testu noworocznego nie są dla mnie żadną niespodzianką. Obserwuję ruch drogowy (prywatnie i zawodowo) na co dzień i wyniki testu w pełni potwierdzają obserwowaną przeze mnie kiepską rzeczywistość polskich dróg. Obraz faktycznie jest mało optymistyczny, co oczywiście wprost przekłada się na ok. 3000 zabitych na polskich drogach rocznie (niezmiennie od ładnych kilku lat). Niestety mam jeszcze gorszą wiadomość. Wyniki nie uwzględniają jeszcze jednego czynnika koniecznego do oceny stanu faktycznego polskich dróg - mianowicie tych, którzy mimo znajomości przepisów łamią je świadomie. Czyli znajdują się statystycznie w tej grupie pozytywnie zweryfikowanych przez test, ale i tak jeżdżą niezgodnie z przepisami. (...) To niestety dodatkowo pogarsza obraz polskich dróg pokazany przez wyniki testu."

Nic dodać nic ująć. Prawdą jest niestety, że spora część kierowców mimo znajomości określonych przepisów z całą świadomością i premedytacją je łamie. Z czego to wynika? Oczywiście z poczucia bezkarności.

Kursanci nie chcą się nauczyć bezpiecznie jeździć. Chcą tylko zdać egzamin

Nasz czytelnik pisze dalej:

"Zgadzam się z "Polskim kierowcą" co do niskiej oceny systemu szkolenia kandydatów na kierowców, ale zdecydowanie się nie zgadzam z obciążeniem za całe zło wyłącznie instruktorów. (..) Niestety funkcjonują oni w ramach zdefiniowanego przez państwo (polityków) systemu szkolenia. Chodzi o cały SYSTEM, który sprzyja szkoleniu nastawionemu na zdanie egzaminu. Zresztą tego dokładnie oczekują kursanci: ZDANIA! Czyli przygotowania do egzaminu, a nie nauczeniu się jazdy. Do tego dochodzą warunki wolnego ryku, które dyktują kursanci. W takich właśnie warunkach muszą działać ośrodki szkolenia kierowców."

No tak, kursanci oczekują wyłącznie zdania egzaminu. Najlepiej, żeby nastąpiło to jak najtaniej i jak najszybciej, a także bez zbędnego wysiłku. Trudno się nawet temu dziwić, bo kto chce komplikować sobie życie? Mało który człowiek ma tak rozwiniętą świadomość, by wiedzieć, że uczy się bezpiecznej jazdy nie tylko dla uzyskania papierka o nazwie prawo jazdy, ale przede wszystkim dla siebie. Mało kto rozumie, że chodzi tu o jego własne bezpieczeństwo, a także bezpieczeństwo innych ludzi, którzy znajdą się na jego drodze. Pokutuje zresztą zasada: jakoś to będzie, jakoś sobie poradzę... Najważniejsze, żebym zdał egzamin.

Mało tego! Wielu młodych kandydatów na kierowców jest przekonanych, że mają wybitny talent, znakomity refleks i szczególne predyspozycje do kierowania pojazdem. Jednym słowem, przyszli mistrzowie (we własnym mniemaniu). Wzorcem dla nich są przy tym: starszy brat, kumpel, koleś z osiedla. Oni przecież wspaniale jeżdżą, cisną gaz do dechy gdzie tylko się da, przepisy mają głęboko gdzieś, a dziewczyny zabierane jako pasażerki aż piszczą z radości. Ja mam być od nich gorszy? I to jest wzorzec do naśladowania, zwłaszcza wśród osobników płci męskiej, a nie jakiś jeżdżący bezpiecznie kierowca o bogatej wiedzy. Ktoś taki to naiwniak i cykor, który boi się jeździć szybko i ryzykancko.

Dziewczyny myślą natomiast nieco inaczej: koleżanka zrobiła prawko, to ja też muszę zrobić. Dużo wprawdzie tych wiadomości do wkucia, ale będę zdawała egzamin 8 czy 10 razy i w końcu zdam. Może się uda... A potem to już jakoś sobie poradzę. Dorota jest beznadziejnie głupia, a jednak jeździ. Mariola ma chłopaka, który jej wszystko tłumaczy i ją uczy (domorosły ekspert). Ja też muszę coś pokombinować i zdobyć prawko. A może puszczę oczko do egzaminatora albo założę krótką spódniczkę i wówczas przymknie oko na moje błędy?

Fikcja i martwe przepisy

Pan Artur zauważa również:

"Przyzwoite wyszkolenie kursanta to żadną miarą nie jest te 30 godzin dla kat. B, a 20 godzin dla kat. A. Oczywiście wg przepisów są to minimalne czasy szkolenia praktycznego, ale większość kursantów nie przyjmuje tego do wiadomości i oczekuje od szkoły, że po tych 20/30 godzinach zakończy kurs i pójdzie na egzamin państwowy. I go zda ! Podobnie jak w całym polskim systemie prawnym, tak i w zakresie szkolenia kandydatów na kierowców są zapisy fikcyjne, martwe. Takim jest obowiązek przeprowadzenia egzaminu wewnętrznego na koniec kursu. Proszę mi wskazać szkołę kat. B, w której instruktor "oblewa" kursanta na egzaminie wewnętrznym i nakazuje dokupić dodatkowe 4/6/8 godzin dodatkowych jazd? Już widzę te "życzliwe" komentarze w internecie."

To prawda, każdemu się wydaje, że jest wspaniały, a jeśli instruktor powie coś innego, to znaczy, że chce wyrwać od niego kasę. Dla kursantów te minimalne wymiary szkolenia są maksymalnymi. Egzamin wewnętrzny w OSK jest zatem fikcją, bo instruktor po prostu obawia się oblać swojego kursanta. Jeśli tak uczyni, to zaraz powstaną pretensje: oblewa? Bo nie umie uczyć! Wielu instruktorów opowiadało mi, jak to przybiegał do ośrodka tatuś kursanta albo kursantki z wielkimi pretensjami: mój synek/moja córeczka bardzo dobrze jeździ, a pan się czepia i każe dokupić jazdy?! To skandal!

Martwym przepisem jest także obowiązek odbycia co najmniej 4 godzin szkolenia praktycznego poza obszarem zabudowanym. W dużych miastach samo wyjechanie poza obszar zabudowany zajmuje często minimum pół godziny. Który instruktor ma na to czas? Czy można się dziwić, że Polacy nie potrafią jeździć po autostradach? A kto ich tego uczy?

Jaka płaca, taka praca

Cytuję dalej list pana Artura:

"Drugą sprawą związaną z jakością szkolenia jest fakt znacznej pauperyzacji zawodu instruktora. Kto chce się "męczyć" 10-12 godzin z kursantami za 19 zł/h ? Malarz pokojowy ma lepszą dniówkę i ŻADNEJ odpowiedzialności. Kto za taką stawkę chce pracować i ponosić odpowiedzialność na drodze za kursanta i powierzony pojazd (najczęściej za uszkodzenia odpowiada instruktor)? Albo fanatyk-pasjonat zawodu instruktora nauki jazdy albo osoba, która nie może znaleźć lepiej płatnej pracy. Niestety sprawdza się tu częściowo przysłowie "jaka płaca taka praca". Oczywiście jest to spore uproszczenie i proszę kolegów instruktorów, żeby się nie obrażali, ponieważ wielu z nas mimo niezbyt wysokiej płacy bardzo angażuje się w szkolenie. Chodzi raczej o zasadę. (...) Niskie uposażenie instruktorów jest oczywiście pochodną niskich cen kursów. W Polsce nadal liczy się więcej cena kursu niż jakość szkolenia.(...) Wybierając kurs nauki jazdy kursanci potrafią szukać oszczędności rzędu 100-200 zł. Taka jest nasz przaśna rzeczywistość."

W środowisku instruktorskim od wielu już lat toczy się dyskusja na temat wprowadzenia minimalnej ceny szkolenia. Zwolennicy tego pomysłu (a jest ich niemało) uważają, że cena minimalna, narzucona urzędowo, zlikwidowałaby działanie tanich i prymitywnych ośrodków szkolenia, które pozyskują kursantów dzięki stosowaniu bardzo niskich, wręcz dumpingowych cen. Przeciwnicy twierdzą z kolei, że taka regulacja godzi w prawa wolnego rynku i niczego nie załatwi. Wręcz przeciwnie, będzie stanowić prezent dla tych tandetnych ośrodków, które za to samo dziadowskie szkolenie dostaną więcej pieniędzy.

Szwagier wie najlepiej

Skąd polscy kierowcy czerpią wiedzę? Przeczytajmy, co pisze na ten temat nasz czytelnik:

"Zmora, mająca również wpływ na tak słaby wynik testu, to całkowita awersja polskich kierowców do sięgania do źródła - czyli przepisów. Wolą oni wiedzę czerpać z internetu albo od przysłowiowego szwagra. Co do czerpania wiedzy nt. przepisów z netu to można by książkę napisać - ileż tam mądrości ludowych nie mających absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością prawną, nie wspominając o zdrowym rozsądku czy bezpieczeństwie na drodze. Ale to autor testu wie świetnie, bo czyta komentarze pod swoimi artykułami. A szwagier? Przecież ma prawko od 20 lat, nie miał nigdy wypadku i jest w rodzinie wyrocznią - zna się przecież na wszystkim i zawsze wszystko wie najlepiej."

Zgadzam się w pełni z autorem listu, że ogromna większość kierowców ma zaledwie mgliste pojęcie o przepisach ruchu. Komuś coś się wydaję, ktoś gdzieś coś przeczytał, a inny usłyszał jedynie słuszną opinię od przysłowiowego szwagra. Dodam do tego, że w ogóle obniża się u ludzi zdolność do rozumienia napisanego tekstu, a tym bardziej do jego analizy i wyciągania prawidłowych wniosków. Mówiąc wprost, wielu osobom myślenie stwarza poważne trudności. Co piąty uczeń nie zdaje matury! Polak potrafi natomiast wypowiadać nieprawdziwe i nieoparte na żadnych przepisach opinie z niezachwianą pewnością siebie, bo... usłyszał je od szwagra.

Jednym słowem: system szkolenia jest chory

Można odnieść wrażenie, że decydenci traktują szkolenie kierowców na podobieństwo kursu gotowania albo szycia. Ktoś kiepsko nauczy się gotować, no to trudno. Ktoś inny nie opanuje sztuki szycia, to najwyżej zmarnuje materiał. Z kierowcami jest jednak inaczej. Dyletant, w dodatku przeświadczony o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach, stanowi poważne zagrożenie nie tylko dla siebie, ale także wielu innych osób.

Żenadą jest również to, co robi się z systemem szkolenia. Wciąż wprowadzane są kolejne zmiany i  rzekome ulepszenia. Parę lat temu wdrożono tzw. e-learning. Teraz planuje się jego likwidację. Stworzono tzw. superośrodki szkolenia. Też mają być zlikwidowane. Jeszcze wcześniej wprowadzono zapis umożliwiający instruktorowi uczestniczenie w egzaminie swojego kursanta. Miało to rzekomo zrewolucjonizować przebieg egzaminów, bo kursant poczuje się pewniej, a egzaminator nie będzie oblewał za byle co. Ten pomysł również okazał się chybiony, bo jego autorzy nie zastanowili się nad tym, kto zapłaci instruktorowi za 2-3 godziny spędzone w ośrodku egzaminowania. W rezultacie bardzo rzadko zdarza się, by instruktor uczestniczył w egzaminie. Kolejną rewolucją miało być stworzenie możliwości zdawania egzaminu tym samym pojazdem, na którym kursant odbywał szkolenie. No i co? Czy to naprawdę coś zmieniło?

Odnoszę zatem wrażenie, że wszystkimi reformami systemu szkolenia kierowców zajmują się wciąż osoby niekompetentne, które zza biurka wymyślają rozmaite teorie nie mające nic wspólnego z realiami. Czyni się zatem radosne eksperymenty, starając się jednocześnie podlizać społeczeństwu, a tymczasem Polska jak przodowała, taka nadal przoduje w wypadkowych statystykach.

Moja recepta na sukces

Utopią jest oczekiwanie, że społeczeństwo zmieni system myślenia, a ludzie będą wybierać jedynie ośrodki szkolenia o najwyższym poziomie. Będą wybierać te najtańsze. Co zatem należy zrobić? Po prostu trzeba wymusić konieczność  nabycia wiedzy niezbędnej do bezpiecznego kierowania pojazdem. Oceny tych umiejętności powinien dokonywać nie tylko instruktor lub egzaminator, ale obiektywnie działające urządzenie.

Proponuję zatem następujący system szkolenia i egzaminowania. Najpierw nauka teoretyczna. Od ciebie zależy, czy uczysz się sam, czy może ze szwagrem. Wolny wybór. Istnieje też możliwość zapisania się na kurs teoretyczny do OSK. Kiedy uznasz, że jesteś już właściwie przygotowany, idziesz do WORD i przystępujesz do egzaminu teoretycznego. Mam na myśli oczywiście egzamin komputerowy, ale zawierający wyłącznie mądre pytania dotyczące najważniejszych kwestii na drodze: pierwszeństwa, zachowania wobec pieszych, wyprzedzania, wymijania, omijania itd. I to pytania multimedialne, a nie jakieś fotografie czy rysunki. UWAGA! Jeśli oblałeś egzamin teoretyczny, następny możesz zdawać dopiero za 3 miesiące. To da ci czas na solidne przygotowanie.

Szkolenie praktyczne w OSK czyli jazdę samochodem lub motocyklem możesz rozpocząć dopiero wtedy, gdy masz zaliczony egzamin teoretyczny i odbyte badania lekarskie. Naruszenie tego wymogu i odbywanie jazd z kursantem wcześniej albo bez zaświadczenia lekarskiego skutkuje pozbawieniem delikwenta możliwości ubiegania się o prawo jazdy przez okres 3 lat, a OSK ponosi karę finansową w wysokości 15 000 złotych. To skutecznie odstraszałoby od różnych machinacji i omijania przepisów.

Po odbyciu minimalnej liczby jazd (lub większej) udajesz się do WORD i odbywasz pierwszy etap egzaminu praktycznego na symulatorze samochodu lub motocykla. Taka jazda przebiega bez udziału egzaminatora, natomiast urządzenie ocenia poprawność kierowania pojazdem, przestrzeganie przepisów, reagowanie w sytuacjach awaryjnych. Komputer sam decyduje, czy nadajesz się na kierowcę czy nie. Jeśli wystawi ci ocenę negatywną, następną próbę możesz podjąć dopiero po upływie 3 miesięcy. Uwaga! Istnieje możliwość wykupienia w WORD egzaminu próbnego na symulatorze. Płacisz np. 40 zł. i możesz sobie ćwiczyć.

Jeżeli zdałeś egzamin na symulatorze,  odbywasz następnie egzamin w rzeczywistym ruchu drogowym. Trwa on 20 minut i nie zawiera żadnych wydumanych zadań. Po prostu egzaminator patrzy jak kierujesz pojazdem i ocenia, czy możesz otrzymać prawo jazdy. I  jeszcze jedno: nie ma żadnych tras egzaminacyjnych! Zapisujesz się na egzamin i WORD informuje cię: w środę o godz. 11.00 egzaminator będzie czekał na pana na ul. Warzywnej 22.  Nie ma więc uczenia się jazdy ustalonymi trasami, bo egzaminator może pojechać z tobą dowolną trasą. Przecież prawa jazdy nie uzyskujesz tylko na określone trasy, prawda?

Proste, jasne i nowoczesne. Wstępna faza selekcji dokonywana jest przez komputer. Nieważne staje się to, w jakim ośrodku się szkoliłeś i ile za to zapłaciłeś. Ważne jest to, co potrafisz. Nie możesz także zarzucić, że egzaminator był złośliwy, czepiał się itd. Specjalnie opracowany system komputerowy dokonuje analizy i oceny twoich zachowań za kierownicą. Komputer jest całkowicie obojętny i wszystko mu jedno, czy jesteś uroczą dziewczyną z długimi nogami, czy może grubym pryszczatym facetem.

Taki system wymusiłby wysoką jakość szkolenia, bo kursanci, którzy odpadliby na symulatorze oczekiwaliby, że przygotuje ich do kolejnego egzaminu prawdziwy fachowiec, a nie jakiś instruktor-cwaniaczek. Oczekiwaliby także, iż w OSK też będzie taki symulator, aby mogli sobie poćwiczyć. Sama konieczność zakupu symulatora przez OSK wyeliminowałaby pseudo-ośrodki, które dysponują salą dydaktyczną w jakimś baraku i jednym zdezelowanym samochodem.

Niech nikt mi nie mówi, że w XXI wieku problemem byłoby stworzenie takich symulatorów. Podobne urządzenia istnieją już na świecie. Współczesna technika pozwala na odwzorowanie naprawdę realistycznych warunków jazdy, a zarazem na ocenę bardzo wielu parametrów i predyspozycji kierowcy, m. in. takich, jak czas reakcji, koncentracja, spostrzegawczość, a nawet sposób trzymania kierownicy. Symulatory byłyby o wiele tańsze, niż wielkie place manewrowe w WORD-ach i katowane przez kursantów auta.

I jeszcze jedno: ośrodki szkolenia, które mają niską zdawalność swoich kursantów, poddawane byłyby surowej kontroli przez specjalną komórkę ministerstwa. Jeżeli kursant nie zdał trzy razy pod rząd, to znaczy, że OSK bezpodstawnie wydał mu zaświadczenie o ukończeniu szkolenia. To z kolei zniechęciłoby instruktorów do zaliczania każdemu egzaminu wewnętrznego.  Jeśli instruktor widzi, że kursant nie potrafi jeździć, to nie podpisze mu zaświadczenia, bo narazi się na wnikliwą kontrolę ministerstwa.

W ten oto sposób Polska znalazłaby się w czołówce pod względem sposobu egzaminowania. Istnieje jednak pewien problem. Myślę, że na symulatorach odpadałoby co najmniej 50% zdających. Ci wyeliminowani na pewno przeklinaliby władzę, która wprowadziła taki system. No właśnie! Wynika stąd, że stworzenie naprawdę obiektywnego i rzetelnego sytemu egzaminowania kierowców jest niemożliwe, bo nie leży ani w interesie władzy, ani wielu biznesowych lobbies.  Społeczeństwo też wcale nie oczekuje obiektywizmu, rzetelności w egzaminowaniu. Profesjonalizm i perfekcja nie są dziś w cenie.

Jak to? Ja nie dostanę prawka? Oczywiście każdy potępia piratów drogowych, lamentuje kiedy zdarzy się jakaś tragedia na drodze, ale... on musi mieć prawko. Punkt widzenia zależy od własnego interesu, a hipokryzja kłania się w pas.

A zatem mamy to co mamy. Chory system szkolenia i dyletanctwo kierowców. Co więcej, każda ekipa rządząca próbuje lansować pomysły, jakby tu ułatwić kochanym wyborcom zdawanie egzaminu na prawko. A co roku na polskich drogach wciąż ginie każdego roku 3000 osób, a dziesięciokrotnie więcej zostaje ciężko rannych... Tylko czy kogoś to naprawdę martwi?

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama