Chcesz jeździć po mieście? To płać!

Korki w dużych polskich miastach są coraz większym problemem. Nie chodzi tu tylko o czas przejazdu tranzytem przez aglomerację albo czas dotarcia do pracy, do domu, na uczelnię. Zatory to także zwiększone zużycie paliwa, czyli pomnożone koszty jazdy. Korki to również spotęgowane zanieczyszczenie powietrza, czyli zagrożenie dla zdrowia nas wszystkich. Korki to też nerwy i wymuszony pośpiech, a więc większe ryzyko na niebezpieczne zachowanie kierujących.

Zakorkowane ulice to widok powszechny nie tylko w polskich miastach. Podobne są w Berlinie, Paryżu, Madrycie. Tyle tylko, że u nas ten problem jest znacznie trudniejszy do rozwiązania, a składa się na to kilka przyczyn: anachroniczne i nieegzekwowane prawo drogowe, niska skuteczność straży miejskich i policji w zakresie walki z nieprawidłowym parkowaniem, brak perspektyw na szybką budowę obwodnic i rozbudowę miejskich arterii, słaby poziom wyszkolenia kierowców oraz typowo polska skłonność do braku dyscypliny, lekceważenia przepisów, egoizmu i warcholstwa.

Reklama

A jakby tego było mało, w Polsce istnieje patologiczny rynek pracy. W jej poszukiwaniu wszyscy jadą do dużych miast.

Sami powodujecie korki

W znacznej mierze sprawcami zatorów są nieudolni, bezmyślni kierowcy. Powszechnie znane jest wjeżdżanie na skrzyżowanie w sytuacji, gdy nie ma na nim lub za nim warunków do kontynuowania jazdy. Wielu postępuje jak barany: byle dalej, byle do przodu, jeden za drugim aż stłoczą się tak, że żaden nie będzie w stanie się ruszyć.

Druga uciążliwość to egoistyczne parkowanie w miejscach, gdzie jest to zabronione i znacznie utrudnia ruch. "Tylko na chwilę" albo na światłach awaryjnych, bo Polak musi zaparkować i gdzieś ma zakazy. Bo myśli tylko o sobie. Do tego dochodzą jeszcze samochody dostawcze blokujące prawe pasy ruchu i zaopatrujące sklepy w godzinach największego ruchu. A z drugiej strony brak miejsc postojowych w pobliżu dużych biurowców, instytucji, placówek służby zdrowia, hoteli itd.

Co gorsza, wiele jezdni zostaje jeszcze zwężanych, bo na siłę, w imię mainstreamowej mody na rowery, tworzy się dla cyklistów wydzielone pasy, aby mogli sobie jeździć pod prąd. A oni, jak święte krowy i tak jeżdżą jak chcą i gdzie chcą.

W dodatku niektórzy zmotoryzowani wykazują opieszałość i brak dynamiki jazdy. Polski kierowca tam, gdzie jest to niebezpieczne, zasuwa na złamanie karku i dusi gaz do deski, a tam, gdzie powinien jechać dynamicznie i sprawnie, wlecze się jak żółw. Bo akurat rozmawia przez komórkę, bo szuka miejsca do zaparkowania, bo zagadał się z pasażerem.

Wszystkie te drobne z pozoru przewinienia w skali miasta natychmiast kumulują się. Jest takie powiedzenie, że dwóch półgłówków nie daje jeszcze jednej mądrej głowy. To prawda. Za to, jeśli na drodze spotka się kilku durniów i kilka oferm, efekty ich głupoty potęgują się w postępie geometrycznym. Jeden bezmyślny kierowca potrafi zakorkować całą ulicę.

Jest was za dużo

Najlepszym przykładem patologicznego rynku pracy w Polsce jest jej stolica. Warszawa pod koniec 2015 r. liczyła, według oficjalnych statystyk, 1 730 000 mieszkańców. Z badań prowadzonych przez urząd miasta, a także niezależne pracownie analityczne wynika jednak, że tak naprawdę w tym mieście mieszkają ponad 3 miliony osób. Są to ludzie, którzy nie meldują się w Warszawie, lecz wynajmują mieszkania, a przyjechali w celu zdobycia zatrudnienia. Do tego dochodzą jeszcze osoby dojeżdżające tu codziennie do pracy z rejonów podmiejskich, a nawet dalszych miast, a także różni inni przybysze obcych narodowości... Jak szacują więc eksperci, codziennie w Warszawie przebywają prawie 4 miliony osób, a po jej drogach każdego dnia porusza się 750 tysięcy pojazdów. Czy można się zatem dziwić, że powstają gigantyczne korki?

Miasto po prostu nie jest przystosowane do pomieszczenia tylu samochodów. Plany zagospodarowania przestrzennego nie przewidywały, że stolica, a także inne duże miasta, będą w krótkim czasie (w okresie kilkunastu lat) tak zaludnione. Nie zakładano kiedyś, że na tzw. prowincji, w małych miasteczkach i wsiach nagle zabraknie pracy, bo padnie rolnictwo, bo splajtują małe zakłady produkcyjne, firmy i przedsiębiorstwa.

Komunikacja miejska jest ok, ale wy wolicie własne auto

Komunikacja miejska w dużych miastach działa coraz lepiej. We wspomnianej już Warszawie, w godzinach szczytu nowoczesne autobusy kursują co parę minut, wyznacza się dla nich buspasy, są też tramwaje, jest metro. A mimo to widać każdego ranka sznury osobówek, w których zazwyczaj podróżuje tylko kierowca. W dodatku można napotkać samochody z tablicami rejestracyjnymi z całego kraju. Ich kierowcy płacą ubezpieczenia komunikacyjne i podatki poza Warszawą, ale korzystają codziennie z jej dróg. Nie trzeba wyjaśniać, że tak duża liczba aut to także szybsze niszczenie nawierzchni.

Tego problemu nie da się rozwiązać wycinkowymi inwestycjami drogowymi. Trzeba by poszerzyć dwukrotnie jezdnie, a na to brak miejsca, należałoby wybudować wiele nowych arterii, a także tuneli i estakad, a na to brak pieniędzy. Istnieje jednak inne i w tej sytuacji jedyne możliwe rozwiązanie. Trzeba po prostu część z was zniechęcić do wjeżdżania do dużych miast i poruszania się po nich samochodami. Zmusić, abyście zaczęli korzystać w komunikacji miejskiej.

Niechaj powróci myto

Już w średniowieczu ktoś wpadł na pomysł, aby pobierać opłaty za przewóz towarów przez dany obszar. Na przełomie XIV i XV wieku oddzielono myto od cła i wówczas zaczęto naliczać opłaty za sam przejazd przez daną drogę, miasto itp.

W Polsce jest już kilka płatnych autostrad, w dodatku opłaty za przejazd niektórymi z nich pobierane są przez prywatne firmy. Dlaczego więc nie wprowadzić opłat za korzystanie z dróg miejskich? Zasilałyby budżety miast i służyły pokrywaniu kosztów remontów, rozbudowy ulic, mostów, obwodnic. Podobne rozwiązania stosowane są już na świecie, np. w Szwecji w Sztokholmie i Göteborgu.

Ja proponuję zmienić prawo i wprowadzić to samo w Polsce. Na początek w Warszawie, a potem także w innych większych miastach. Uważam, zgodnie z zasadą, że przesadna gościnność jest niezdrowa, a bliższa koszula ciału, iż opłaty te powinny być mniejsze dla mieszkańców danego miasta (osób zameldowanych na stałe), a większe dla przyjezdnych. Przykładowo:

Zwróćcie uwagę, że im większa dopuszczalna masa całkowita pojazdu, tym większe opłaty (bo większa nacisk na nawierzchnię, większe gabaryty pojazdu). Z opłat byłyby oczywiście zwolnione pojazdy służb komunalnych i ratunkowych, komunikacji publicznej, a być może też taksówkarze (ale tylko licencjonowani).

Oczywiście należałoby zastosować urządzenia elektroniczne i bramki do kontroli uiszczenia opłat, a także zapewnić skuteczny system ich egzekwowania. Kara za wjechanie do miasta bez uiszczenia opłaty to np. 500 zł. Według moich szacunków wprowadzenie takich opłat w Warszawie dałoby zysk roczny w wysokości prawie miliarda złotych. Osoby, które w mieście przebywają gościnnie albo dojeżdżają tu do pracy, musiałaby by przesiąść się do kolejek podmiejskich, autobusów itd. Można by za to zlikwidować płatne parkowanie w miastach, a więc także kosztowne parkomaty i zaoszczędzić duże kwoty za ich obsługę.

Rzecz jasna, należałoby zbudować przy wjazdach do miast wielkie bezpłatne parkingi (park and ride - parkuj i jedź), na których osoby dojeżdżające mogłyby pozostawić swoje auta i skorzystać ze środków komunikacji miejskiej. Są już takie parkingu w Warszawie.

Nie chcecie? To będziecie jeździć w korkach

Domyślam się, że moja propozycja wywoła falę oburzenia i hejtu. Zaraz powiecie, że namawiam państwo i samorządy do dalszego zdzierania kasy z biednych ludzi. Innego wyjścia jednak nie ma.

Zapytajcie też, jakie są odczucia stałych mieszkańców wielkich miast, kiedy stoją rano w korku, wśród samochodów z rejestracjami z całej Polski. To właśnie dlatego tych przybyszów nazywają słoikami. Nie pochwalam takich określeń, rozumiem ludzi, którzy w swoich miasteczkach nie mogą znaleźć pracy, więc przyjeżdżają do stolicy i innych dużych ośrodków. Ale skoro chcą w nich przebywać lub pracować, chcą korzystać z dróg, to muszą za to zapłacić. W życiu nic nie ma za darmo i nie można starać się dogodzić wszystkim. Czasem trzeba wybrać racjonalnie mniejsze zło.

Jeżeli to rozwiązanie, które proponuję nie zostanie przyjęte, będziecie nadal kisić się w coraz większym tłoku na drogach, wdychać coraz więcej spalin, zużywać niepotrzebnie dodatkowe litry paliwa i stresować się. Dotyczy to zarówno stałych mieszkańców, jak i przyjezdnych. I jedni, i drudzy będą poszkodowani. Wybierzcie zatem, co wolicie.

Polski kierowca

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy