Polscy naukowcy nie istnieją? Szokująca prawda bez cenzury!

„Szok – Niemcy wystraszyli się polskiego auta elektrycznego!”. To tylko jeden z – łagodniejszych – komentarzy, jakie pojawiły się po naszej publikacji dotyczącej „polskiego samochodu elektrycznego” i budowanej przez media narodowe propagandy sukcesu.

Do wylewanych na forum obelg, pomówień i oszczerstw nie mam zamiaru się odnosić (to zadanie dla prawników a nie redakcji), ale licznie argumenty o "chronieniu interesów zachodnich koncernów" i "pisaniu pod dyktando z Berlina" mocno mnie rozbawiły. Przypominam, że to TVP, a nie "niemiecka Interia" pominęła informacje o niemieckim dyrektorze powstałej niedawno Fabryki Samochodów Elektrycznych.

Skoro jednak poruszamy argumenty dotyczące "polskiej ekspansji" i "rosnącego zagrożenia dla niemieckiej dominacji w sektorze motoryzacyjnym, które rodzi się dziś w Polsce" (oj, chciałbym kiedyś dożyć takich czasów...) - mam pytanie. W jaki sposób włoska konstrukcja pokroju Fiata 500 (produkowana w Polsce od 10 lat!) z polskim znaczkiem i napędem elektrycznym czy - np. wyprodukowany przez Ursusa - elektryczny pojazd do zbierania jabłek, miałaby zagrozić zagranicznym koncernom motoryzacyjnym?

Reklama

By sprzedać samochód nie wystarczy wykupić "placowego" na berlińskim, paryskim czy londyńskim straganie i stanąć obok pań handlujących pietruszką. Potrzeba jest rozpoznawalna marka oraz - tkana gęstymi oczkami - sieć serwisowa. Bez niej, dysponując nawet najlepszym produktem, nie ma szans zaistnienia na żadnym rynku! Przypominam, że przez ostatnich 60 (!) lat nasz kraj nie dorobił się żadnej rozpoznawalnej na zachodzie marki motoryzacyjnej za wyjątkiem - prywatnego - Solarisa (ogromne brawa dla właścicieli). Takich zaległości nie da się nadrobić w tydzień.

Kolejną kwestią pozostaje przekonanie nabywców do jakości samego produktu. Tu przypomnę, że - z czego zdaje sobie sprawę mało który fan polskiej motoryzacji - w latach 1951 (debiut Warszawy) - 2002 ("zawieszenie" produkcji Poloneza) polskie fabryki samochodów osobowych zbudowały dokładnie 6 601 962 pojazdy, wliczając w to egzemplarze przeznaczone na eksport. Po ich odjęciu okaże się, że na polskie drogi trafiło w tym czasie równe 4 529 888 Warszaw, Syren, "Dużych Fiatów", Maluchów i wszelkiej maści Polonezów. Dla porównania - kilka miesięcy temu - poziom importu używanych aut zachodnich producentów osiągnął równe 10 mln egzemplarzy. Oznacza to, że w 12 ostatnich lat, w czasie których Polska była już członkiem Unii Europejskiej, sprowadziliśmy dwukrotnie więcej aut, niż wyprodukowano w naszym kraju przez ostatnie 60 (!) lat.

W tym miejscu trzeba obalić kolejny patriotyczny mit - "motoryzacyjną potęgą" nie byliśmy nigdy (porównania do Skody, której korzenie sięgają początków ubiegłego wieku to obelga dla Czechów), a FSO nie padło wcale ofiarą "używanego złomu z zachodu". Miliony polskich kierowców zdecydowały się na używane Audi, Ople czy Volkswageny nie dlatego, że można je było kupić za bezcen, ale dlatego - że w przeciwieństwie do rodzimych produktów - na tych autach można było polegać. Młodszym forumowiczom przypominam, że o ile dzisiaj samochód za 7 czy 10 tys. zł określić można mianem "taniego złomu", jeszcze 15 lat temu, gdy wiele osób zarabiało na rękę po 700-800 zł, ów "złom" był synonimem luksusu!

Podsumowując - do polskich samochodów (niezależnie, czy będą to auta napędzane benzyną, prądem czy nawet antymaterią!) - najpierw trzeba będzie przekonać... samych Polaków! Komentarze pisze się lekką ręką, ale gdy ich autorzy staną przed realnym wyborem - nowy Volkswagen Passat, Toyota Avensis czy może - mikroskopijny polski samochód elektryczny za kwotę 100 tys. zł (o zasięgu 135 km), które z aut wybiorą? Zwycięży patriotyzm czy może... No właśnie, zdrada!

Obywatelom wypada się też słowo wyjaśnienia dotyczące nagłego wysypu "przełomowych polskich konstrukcji" z zakresu motoryzacji. Wychowany na wymienionych już mitach polski rząd uruchomił niedawno program mający na celu stworzenie "polskiego samochodu elektrycznego". Dla różnej maści przedsiębiorców, którzy niekoniecznie muszą być przecież patriotycznymi wizjonerami, oznacza to - nic innego - jak możliwość ubiegania się o milionowe (!) granty. Uderzanie w patriotyczne nuty jest modne, bo to najprostsza droga do położenia ręki na sporych sumach z publicznych - czyli NASZYCH - pieniędzy.

Problem w tym, że rządowy program ujawnił fakt, o którym większość osób związanych z branżą motoryzacyjną wiedziało od lat - "genialni polscy naukowcy" albo nie istnieją, albo od dawna pracują już dla zagranicznych koncernów! Stąd nagły wysyp elektrycznych samochodów, w których opracowaniu rola Polaków jest - łagodnie mówiąc - marginalna. Prawda jest taka, że w Polsce brakuje fachowców. Zapowiadany szumnie przez Ursusa pierwszy samochód elektryczny okazał się być niewielką "platformą transportową" przydatną przy zbieraniu jabłek. Inne powstałe w Lublinie dzieło (Ursus Demo Electric Car) jest w rzeczywistości kopią chińskiego samochodu Zotye 5008 EV bazującego na 20-letnim Daihatsu Therios! Ursus próbował już też swoich sił na rynku elektrycznych autobusów, ale tu trzeba się było podeprzeć ekspertami z... Ukrainy (model Ursus EcoVolt i współpraca z marką Bogdan)!

Podsumowując - każda próba stworzenia "polskiego samochodu" zasługuje na uwagę i szacunek. O dokonaniach polskich konstruktorów - z nieskrywaną  dumą - informujemy na naszych łamach od wielu lat. Trzeba jednak odróżnić patriotycznie usposobionych wizjonerów, od całej masy - nastawionych wyłącznie na zysk - "biznesmanów", dla których gra na patriotycznych nutach to jedynie sposób na wyciągnięcie z POLSKIEGO BUDŻETU milionowych grantów!

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy