"Chciałem chodzić piechotą, ale po prostu mi nie wypada"

​Pewien ordynator oddziału położniczego dużego szpitala w mieście przez dłuższy czas wojewódzkim (z okresu, gdy Polska dzieliła się na 49 województw) ma z domu do swojego gabinetu dosłownie parę minut spacerem, jednak do pracy dojeżdża samochodem.

Na tak krótkiej trasie nawet latem nie zdoła rozgrzać silnika, a sama podróż trwa krócej niż wyprowadzenie pojazdu z garażu. "Chciałem chodzić piechotą, choćby dla zdrowia, ale po prostu mi nie wypada. Koledzy zaczęliby plotkować, że na starość stałem się kutwą i zacząłem oszczędzać na benzynie. Moje prywatne pacjentki uznałyby, że skoro doktora nie stać na auto, to pewnie cienko przędzie, więc jest również niewiarygodny zawodowo" - opowiada lekarz.

Pozycja społeczna, presja opinii publicznej, zmusza go do poruszania się wyłącznie samochodem, nawet wtedy, gdy kłóci się to ze zdrowym rozsądkiem. Dodajmy, że nie może być to jakiś tam kompakt z drugiej ręki, ale limuzyna, odpowiednia do miejsca zajmowanego w lokalnej hierarchii przez jej właściciela. Regularnie wymieniana na nowszy, lepszy model. Na szczęście również podwładni ordynatora znają swoje miejsce w szeregu i żadnemu z nich nie przyjdzie do głowy kupno samochodu wyższej klasy niż wóz szefa...

Reklama

Wielu przedstawicieli starej, francuskiej czy angielskiej arystokracji, właścicieli majątków wielomilionowej wartości, całkowicie zrezygnowało z posiadania własnych czterech kółek. Gdy ich potrzebują - auto wynajmują lub biorą taksówkę. Inni jeżdżą rozklekotanymi wehikułami, zupełnie nie przywiązując wagi do marki, modelu, wieku, wyposażenia pojazdu. W towarzystwie, w którym się obracają, wszyscy wiedzą, że gdyby tylko chcieli, mogliby sobie kupić najnowszego bentleya czy rolls royce'a, a skoro nie kupują, to zapewne nie chcą. Opinia ludzi spoza najbliższego kręgu nie ma dla nich żadnego znaczenia.

Inne zwyczaje panują w nowobogackim świecie popularnych artystów, sportowców, biznesmenów w pierwszym pokoleniu. W tych środowiskach obowiązuje zasada: "Pokaż mi, czym jeździsz, a powiem ci kim jesteś". Najbogatsi, najbardziej rozkapryszeni, nie poprzestają na jednym czy dwóch choćby nieustannie zmienianych autach. Tworzą całe stajnie superluksusowych samochodów, ku zadowoleniu sprzedawców takich kosztownych zabawek i uciesze prasy bulwarowej.

Za rozpasaną konsumpcją bogaczy tęsknią miliony biedaków. Tych, których nie stać nawet na seicento z odzysku, ale na forach internetowych zgrywają krezusów, rozprawiają o wyższości ferrari nad porsche i proszą o radę, czy lepiej kupić audi A8 4.2 TDI czy 4.2 FSI. Tych, którzy na widok nowiutkiej E-klasy krzywią się, że kiedyś Mercedes owszem, produkował niezłe samochody, ale dzisiaj wypuszcza badziewie. Tych wreszcie, którzy za parę groszy kupują poskładane z paru egzemplarzy bmw serii 7 z półmilionowym przebiegiem, by zaimponować sąsiadom. O ile oczywiście uda się to cudo uruchomić i wyjechać nim z obejścia.

Jednym z najbardziej zatłoczonych miast świata jest Moskwa. Kierowcy spędzają tam w ulicznych zatorach wiele godzin. Złoty interes robią właściciele przenośnych toalet, ustawianych na poboczach najbardziej zakorkowanych dróg. Młodzi ludzie, zwłaszcza ci zatrudnieni w międzynarodowych korporacjach i prywatnych przedsiębiorstwach, za nic jednak nie zrezygnują z dojeżdżania do pracy własnymi samochodami, nawet jeżeli mieszkają tuż przy stacji metra. Korzystanie z usług publicznej komunikacji uchodzi za towarzyski obciach, za to w dobrym tonie jest codzienne, poranne rozprawianie kto, gdzie i jak długo stał w korku.

Ta absurdalna moda dociera także do Polski. Także i u nas w tramwajach czy autobusach prawie w ogóle nie widuje się mężczyzn między 25 a 60 rokiem życia. A spotkanie z takim pasażerem z reguły nasuwa podejrzenie: "Pewnie jeździł samochodem po pijaku i odebrali mu prawo jazdy..."

A dla ciebie samochód to też szpan?


poboczem.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy