Z życia kierowcy elektromobilnego. Moja opowieść (nie)wigilijna
Oprac.: Michał Domański
Do naszej redakcji dotarł kolejny mail czytelnika ciężko doświadczonego przez… elektromobilność. Akcja opowieści wigilijnej autorstwa pana Mariusza nie dzieje się jednak w Betlejem, tylko w śląskim Ogrodzieńcu, w momencie kiedy siarczyste mrozy skuły polską krainę. Było miło, ale do czasu.
Początek roku okazał się bardzo ciężki dla wielu rodaków, ale źródłem tych kłopotów bynajmniej nie była elektromobilność, która - nie bójmy się tego słowa - kuleje nad Wisłą. Ostatni odczyt stanu zelektryzowanego parku maszynowego dokonany przez Polskie Stowarzyszenie Paliw Alternatywnych wskazuje nieco ponad 38 tysięcy bateryjnych elektryków i hybryd plug-in zarejestrowanych w Polsce. Z tego ledwie 18 795 to "wtyczkowozy", a więc w pełni elektryczne pojazdy.
W skali całego kraju nie jest to wielka liczba, nie dziwi zatem, że każda historia użytkownika samochodu elektrycznego opublikowana u nas, czy też w innych miejscach, wzbudza wielkie zainteresowanie i jest szeroko komentowana na forach zrzeszających tak zwolenników, jak i przeciwników takich pojazdów.
Do ogólnonarodowej, a nawet globalnej, dyskusji dotyczącej elektromobilności dokładamy zatem głos pana Mariusza, który mimo wielkiej sympatii do swojego bateryjnego samochodu, końcówkę ubiegłego roku zapamięta na bardzo długo i to nie dlatego, że udzielił mu się podniosły nastrój świąt Bożego Narodzenia.
Przypominamy nasz redakcyjny adres: motoryzacja@firma.interia.pl i czekamy na wasze historie. Dzisiaj poznajcie historię pana Mariusza.
***
Szanowna Redakcjo,
- Kiedy w grudniu ubiegłego roku przeczytałem na łamach Interii perypetie pana Krzysztofa związane z fakturami grozy, nie przypuszczałem, że i ja przeżyję coś, co warte będzie opowiedzenia waszym czytelnikom - pisze pan Mariusz. - To co przydarzyło mi się w czasie ostatnich świąt kosztowało mnie wiele nerwów i dało podstawy do tego, aby zwątpić w coś takiego jak elektromobilność, ale od początku.
Mieszkam na Śląsku i użytkuje obecnie Teslę Model 3, którą zakupiłem na początku ubiegłego roku. Eksploatacja w lecie to była bajka. Duże zasięgi, szybkie ładowanie na superchargerze w Katowicach, zdarzyło się też kilka dłuższych wyjazdów, które przebiegały bez żadnych problemów.
Pełen pozytywnych doświadczeń ze spokojem oczekiwałem pierwszej dla mnie i mojego auta zimy. Niższe temperatury - w okolicach zera stopni - nie wpłynęły znacząco na sposób używania auta elektrycznego, no może poza tym, że nieco skróciły się zasięgi. I właśnie dlatego, mimo że w rodzinie mamy jeszcze samochód spalinowy, świąteczny wyjazd postanowiłem zrealizować Teslą.
Wigilijny piątek ubiegłego roku był mroźnym dniem, ale w perspektywie około 70 kilometrów jakie miałem do celu, temperatura w okolicach 12 stopni poniżej zera nie stanowiła - według mojego ówczesnego rozeznania - większego problemu. Pokładowy komputer wskazywał zasięg rzędu 260 kilometrów, więc podróż w obie strony nie wydawała się jakimś szczególnym wyzwaniem.
W dobrym nastroju ruszyłem zatem w kierunku Ogrodzieńca, po drodze zabierając jeszcze znajomych z Rudy Śląskiej i w hotelu zameldowałem się wczesnym popołudniem. W tym momencie powinna zaświecić mi się lampka ostrzegawcza, ponieważ przejechany dystans nie pokrywał się ze wskazaniami pokładowego komputera. Stojąca na parkingu Tesla miała w akumulatorze zapas energii na przejechanie 117 kilometrów co tego dnia wydawało mi się zupełnie wystarczające aby wrócić do domu.
Przyznam szczerze, że chyba w świątecznym uniesieniu nie zwróciłem uwagi na drastyczny spadek zasięgu. Z Katowic startowałem mając energię na 260 kilometrów. Po przejechaniu 77 kilometrów pokładowy komputer pokazał możliwy do przejechania odcinek wynoszący 117 kilometrów. Ten fakt, w połączeniu z dużym, bo 12-stopniowym mrozem, powinien mi dać do myślenia, ale były święta...
Wieczór wigilijny minął w miłej, rodzinnej atmosferze, a tymczasem na zewnątrz temperatura spadła do 16 stopni poniżej zera. Siedząc w ciepłym pomieszczeniu nie przejmowałem się tym szczególnie. Dzisiaj wiem, że powinienem.
Pierwszego dnia świąt poszedłem wziąć coś z samochodu i z przerażeniem stwierdziłem, że nawet postój Tesli na parkingu oznaczał zużycie energii, a zatem też i spadek zasięgu do 47 kilometrów. Ponieważ w hotelu nie było ładowarki (ta dopiero jest w planach) przestawiłem auto bliżej gniazdka siłowego. I to był dobry ruch, bo... drugiej nocy temperatura spadła do 19 stopni poniżej zera. I to okazało się krytyczne dla akumulatora mojej Tesli.
Następnego dnia wymeldowałem się z hotelu, walizki włożyłem do kabiny (zamarzniętego bagażnika nie byłem w stanie otworzyć) i... nie odjechałem z parkingu. Zamarznięta Tesla nie dawała żadnych oznak życia, poza tym, że zasięg pojawiający się na wyświetlaczu wynosił... 0 kilometrów (na szczęście akumulator 12-voltowy jeszcze miał resztki energii).
O powrocie do domu nie było mowy, zatem rozpocząłem poszukiwanie możliwych rozwiązań. Niestety w najbliższej okolicy, nie było żadnej ładowarki, więc jedynym rozwiązaniem wydawała się laweta.
Mimo, że był to drugi dzień świąt zaprzyjaźniony znawca Tesli poradził mi, abym spróbował podładować akumulator podłączając auto do zwykłej sieci 230V. Pożyczonymi kablami (od Nissana Leafa) udało mi się to zrobić, ale proces ładowania nie rozpoczął się. Wizja konieczności naprawy akumulatora w Modelu 3 wydawała mi się przerażająca, ale na szczęście po godzinnej bezczynności, gdzieś koło godziny 15, podgrzana bateria trakcyjna zaczęła przyjmować prąd.
Proces był niespieszny, bo w tempie 1 kilometra na godzinę, ale mimo wszystko dawało to nadzieję, na jakieś pozytywne rozwiązanie problemu. Po następnej godzinie ładowanie przyspieszyło do 15 km/h, by po chwili spaść do tempa żółwia (1 km/h). Jak się później dowiedziałem, takie wahania spowodowane były tym, że akumulator najpierw był podgrzewany, potem ładowany. Kiedy pracowała pompa ciepła, proces ładowania znacznie zwalniał.
Drugi dzień świąt spędziłem w hotelowej restauracji, gdzie wypiłem cztery herbaty zimowe, zjadłem obiad, kolację i dobry deser. W przypływie desperacji chciałem nawet zostać w hotelu na następną noc, ale wtedy okazało się, że tego dnia nie ma wolnych pokoi.Wobec tego z cierpliwością czekałem na podładowanie akumulatora i gdzieś bliżej godziny 21:30 miałem już zasięg około 50 kilometrów. Dziesięciostopniowy mróz nie zachęcił mnie jednak do odpięcia Tesli od zasilania, zatem czekałem dalej.
W międzyczasie za pomocą aplikacji PlugShare udało mi się zlokalizować teoretycznie publiczną ładowarkę w odległości około 20 kilometrów od hotelu. Niestety okazało się, że znajduje się ona na terenie zakładu, który w tym czasie jest zamknięty. Mimo drugiego dnia świąt, administrator zgodził się wpuścić mnie na teren obiektu, wobec czego ruszyłem z hotelu pod ładowarkę.
Teoretycznie krótki dystans do Zawiercia, w tym dniu ciągnął się niczym maratoński etap Dakaru, bo pokonywałem go bez ogrzewania, na resztkach baterii. Na szczęście udało mi się dojechać do celu, zostałem wpuszczony na teren zakładu i rozpocząłem ładowanie mojej Tesli. Szybkie ładowanie - dodam.
Po godzinie miałem już wystarczająco dużo energii by dojechać do domu, w którym pojawiłem się około godziny 1 w nocy, już po świętach...
W domowych pieleszach zacząłem prowadzić prywatne śledztwo, na temat korelacji temperatury i wydajności akumulatora. Oto moje przemyślenia:
- niskie temperatury destrukcyjnie wpływają na zasoby energii,
- tak naprawdę w zimie auto powinno cały czas być podłączone (jeśli to możliwe) do sieci, nawet tej 230V, aby komputer mógł utrzymywać odpowiednią temperaturę baterii w czasie postoju,
- mrozy, zwłaszcza te w okolicach 20 stopni, zawężają obszar użytkowania samochodu elektrycznego do terenów miast, gdzie sieć ładowarek jest dość gęsta,
- nie wiem, czy to przypadłość wszystkich aut elektrycznych, ale w Tesli przy niskich temperaturach nie ma również rekuperacji, więc nie ma co liczyć na odzysk energii w czasie hamowania,
Podsumowując świąteczne perypetie doszedłem do smutnego wniosku, że mimo szczerych chęci dzisiejsze auta elektryczne nie pozwalają nam zastąpić spalinówek we wszystkich obszarach użytkowania. Obecny poziom technologii zeroemisyjnej, w wydaniu bateryjnym, wciąż jest daleki od naszych oczekiwań, a więc samochodów konwencjonalnych, długo nie porzucimy.
Mariusz, kierowca Tesli
***