Ile kosztuje ładowanie auta elektrycznego, czyli faktury grozy

- Polscy turyści publikują w sieci zdjęcia paragonów grozy, a polscy kierowcy aut elektrycznych mają swoje faktury grozy - pisze w liście do naszej redakcji pan Krzysztof, który w połowie roku przesiadł się do samochodu zeroemisyjnego. - Nie tak to miało wyglądać - podsumował swoje kilkumiesięczne elektromobilne doświadczenia czytelnik Interii.

Czy to dobry czas na kupno auta elektrycznego?

Proces transformacji motoryzacji jest już bardzo zaawansowany, jednak tempo przyrostu zeroemisyjnych pojazdów nad Wisłą nie daje podstaw nawet do umiarkowanego optymizmu. Park samochodów elektrycznych (i hybryd typu plug-in) powiększa się z każdym miesiącem o około 1000 egzemplarzy, co wprost oznacza, że pełne zastąpienie samochodów spalinowych elektrykami nastąpi gdzieś w połowie przyszłego stulecia.

Niesiony troską o naszą planetę pan Krzysztof, postanowił w połowie tego roku aktywnie włączyć się do walki o ochronę środowiska naturalnego. W tym celu zakupił do swojej firmy samochód bateryjny elektryczny, uznanej marki, a do tego dość drogi. Eksploatację rozpoczął pod koniec czerwca, z zamiarem szybkiego zastąpienia swojego dotychczasowego diesla pojazdem zeroemisyjnym w codziennej pracy.

Reklama

Charakterystyka pracy pana Krzysztofa wymaga częstych podróży, dlatego też zdecydował się na model z dużą baterią trakcyjną, dobrze wyposażony i wygodny. Nie jest to samochód klasy premium, ale patrząc na ceny bateryjnych elektryków śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że prawie każdy - no może za wyjątkiem Dacii Spring - już dawno ze względu na cenę awansował do klasy premium.

- Miało być ekologicznie, tanio i przyjemnie - zaczyna swojego maila pan Krzysztof - jednak dalej wcale nie jest już tanio i przyjemnie. Jest tylko ekologicznie.

Ostrzegamy - mail pana Krzysztofa jest długi, ale warto dotrwać do końca. Oddajmy mu głos

Marek Wicher

Eksploatacja auta elektrycznego w praktyce

Samochodami elektrycznymi interesowałem się od dłuższego czasu, widząc w nich z jednej strony sposób na ochronę środowiska, z drugiej możliwość znacznego obniżenia rachunków za eksploatację auta w firmie.

Z racji mojej pracy zmuszony jestem do częstych wyjazdów, w czasie których pokonuje dystanse rzędu 300-500 kilometrów. Po dokładnym przestudiowaniu parametrów oferowanych modeli, zdecydowałem się na taki, który - teoretycznie - umożliwiał podróż tylko z jednym ładowaniem. Mój wybór podparłem również doświadczeniem innych użytkowników aut elektrycznych, które znalazłem w sieci. Zdarzały się negatywne opinie o elektromobilności, jednak większość internautów pozytywnie opisywało swoje życie z samochodem zeroemisyjnym.

Decyzję podjąłem pod koniec marca i wtedy okazało się, że jest krucho z dostępnością. Na nowe auto musiałbym czekać do grudnia bieżącego roku, wobec czego zdecydowałem się na egzemplarz demonstracyjny od zaprzyjaźnionego dealera. Nawet uwzględniając dobry rabat, faktura do leasingu opiewała na kwotę około 270 tysięcy złotych. Pod koniec czerwca odebrałem auto i rozpocząłem życie kierowcy elektromobilnego.

Mieszkam na wsi, w okolicach dużego miasta wojewódzkiego i codziennie dojeżdżam do pracy około 30 kilometrów w jedną stronę. Mam w domu instalację fotowoltaiczną, która w sprzyjających warunkach produkuje naprawdę dużo prądu, tyle tylko, że ja go nie mogłem spożytkować do ładowania mojego auta. W ciągu dnia, kiedy wydajność takiej instalacji była najwyższa, ja siedziałem w pracy. Zatem ładując samochód w nocy korzystałem z energii dostarczanej przez mojego operatora.

Nie powiem - nawet w takim układzie koszty przejechania 100 kilometrów były naprawdę niskie (około 15 złotych) i to mimo, że mój poprzedni diesel klasy premium zadawalał się ledwie 7 litrami oleju napędowego. Jeżdżąc autem z silnikiem wysokoprężnym wydawało mi się, że jest tanio. Elektrykiem latem było jeszcze taniej.

W trakcie letnich miesięcy trafiło mi się kilka dłuższych wyjazdów, po których doszedłem do bardzo niepokojącego wniosku: ekonomia jazdy samochodem elektrycznym kończy się tam, gdzie już nie sięga przewód domowej ładowarki naściennej. Jeżeli trzeba korzystać z publicznych stacji ładowania (w trasie najlepsze są te najszybsze), jazda bateryjnym elektrykiem wcale już do tanich nie należy. A jeśli dołożymy do tego czas potrzebny na naładowanie akumulatora wtedy podróż będzie też po prostu dłuższa.

Mając w perspektywie częste podróże zaraz po zakupie auta zaopatrzyłem się w kilka kart, wybierając - tak mi się przynajmniej wtedy wydawało - optymalne dla mnie abonamenty. Z racji negatywnych opinii od razu wykluczyłem korzystanie z sieci PKN Orlen. Świadomie zrezygnowałem również z darmowych ładowarek, po pierwsze dlatego, że zawsze zlokalizowane one były w nieatrakcyjnych miejscach (czytaj: nie przy trasie moich podróży), po drugie na ogół są one oblegane i trudno trafić na wolne łącze. Trzeci powód to moc takich ładowarek, które nie zapewniały odpowiednio szybkiego uzupełniania energii.

Wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy szczycą się tym iż nawet do Chorwacji dojechali bez płacenia za ładowanie swoich aut, ale ja stwierdziłem, że bardziej sobie cenię zaoszczędzony czas niż pieniądze. Po prostu - nie będę biedował.

Letnie podróże nieco mnie rozczarowały: wcale nie było tanio, a na dodatek kilka razy spóźniłem się na biznesowe spotkania bo ładowarka, na której planowałem ładowanie w trasie była zajęta, więc musiałem jechać do innej. Tu ważna uwaga: centrum kraju, południe i północ są w miarę dobrze pokryte ładowarkami. Gorzej jest na ścianie zachodniej, a zwłaszcza wschodniej, poza większymi miastami. Tam musiałem się nieźle nakombinować z doborem miejsc ładowania.

Kiedy odbierałem samochód pokładowy komputer informował, że na w pełni naładowanym akumulatorze przejadę 420 kilometrów. Później kilkukrotnie ładowałem do 100 procent i za każdym razem dostawałem podobne zasięgi. Sytuacja zmieniła się wraz ze spadkiem temperatur. W okolicach zera, teoretyczny zasięg spadł do 315 kilometrów. Kiedy zrobiło się jeszcze zimniej (-5 st.), zmniejszył się o kolejne 50 kilometrów.

Świadomy możliwości auta elektrycznego, w zimowych warunkach ograniczyłem dalsze wyjazdy i - niestety - przeprosiłem się z autem spalinowym. Elektrykiem poruszałem się na trasie dom/praca  i na krótkich wyjazdach pozamiejskich (do 100 km). Któregoś dnia musiałem dość szybko pojechać do kontrahenta, do miejscowości oddalonej o około 280 kilometrów. Warunki były wyjątkowo niesprzyjające, bo temperatura spadła sześć kresek poniżej zera, ale w przypływie fantazji stwierdziłem: dam radę! Optymizmem napawał mnie fakt, że akumulator był naładowany do 98 procent, a po drodze miałem dwie ładowarki. Okoliczności były zatem sprzyjające.

Ze względu na trudne warunki jechałem drogą ekspresową z prędkością około 100 km/h. W takich okolicznościach teoretyczny zasięg spadał szybciej niż zakładałem, dlatego też zdecydowałem się na ładowanie po przejechaniu niecałych 200 kilometrów. Pod ładowarkę dotarłem mając w akumulatorze ledwie 14 procent energii, a żeby nieco zaoszczędzić czasu postanowiłem naładować baterię do 80 procent, wiedząc iż w drodze powrotnej i tak będę musiał gdzieś "łyknąć" energii.

Proces ładowania przebiegał sprawnie i bez przeszkód. Po jego zakończeniu dostałem na maila potwierdzenie wraz z kwotą, którą będę musiał zapłacić. I w tym momencie mimo niskiej temperatury za oknem, mnie zrobiło się niezwykle gorąco. Koszt przejechania 200 kilometrów, przy temperaturze - 6 st. C., sięgnął 120 złotych. Proste działanie matematyczne dało wynik na poziomie 60 złotych/100 km.

Przyznam, że w jednej chwili dość szybko zrewidowałem swoje wyobrażenie elektromobilności. Bo mimo iż wiedziałem, że jazda elektrykiem w długich trasach to wydatek zbliżony do jazdy samochodem spalinowym, a na dodatek podróże są znacznie dłuższe, to nie spodziewałem się aż tak wysokich kosztów eksploatacji pojazdu zeroemisyjnego w niskich temperaturach. Przyznam szczerze: w takich warunkach to nie ma sensu.

Po powrocie do domu przedefiniowałem rolę samochodu elektrycznego w firmie, zwłaszcza w zimowych warunkach. W oczekiwaniu na bardziej sprzyjające warunki, teraz służy on przede wszystkim w mieście.

Decydując się na samochód elektryczny byłem świadomy jego możliwości i ograniczeń. Rozmawiając ze sprzedawcą poruszyliśmy kwestię wydajności baterii w zimie, ale handlowiec spadek zasięgu podsumował słowem: nieznacznie. Dobrze wiem, że w rozmowach handlowych prawidłowy dobór słów ma krytyczne znaczenie. Wtedy jednak nie zwróciłem na to uwagi. Czy zostałem okłamany? Nie. Powiedziano mi tylko część prawdy.

Po dziewięciu miesiącach użytkowania samochodu zeroemisyjnego wiem, że elektryczna motoryzacja w obecnej postaci to... proteza mobilności i samochody spalinowe zostaną z nami - a przynajmniej ze mną - na długie lata. Dzisiaj wybrałbym auto elektryczne bardziej świadomie. Na pewno nie kupiłbym modelu z dużą baterią. Na miasto wystarczy coś w okolicach 40-50 kWh.

W moim mailu celowo nie podaje marki samochodu, czy nazw sieci ładowania. Nie chcę w żaden sposób napiętnować konkretnych firm. Mnie bardziej chodzi o zwrócenie uwagi na problem, który w dzisiejszych przekazach chyba jest pomijany. W tej kwestii proponuję wszystkim mniej emocji, a więcej zimnej głowy.

Pozdrawiam, Krzysztof

***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: samochody elektryczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy