Wjazd do miasta za 30 zł. "Tyle to ja zarabiam w 10 minut! Żaden problem, zapłacę"

Jest projekt ustawy, umożliwiającej lokalnym władzom samorządowym wyznaczanie tzw. stref czystego transportu. Kto zechce wjechać do nich samochodem spalinowym, każdorazowo będzie musiał zapłacić nawet 30 zł.

Taka wiadomość niektórych zapewne ucieszy.

"Nareszcie znikną korki. Trzy dychy? Panie, tyle to ja zarabiam w 10 minut! Żaden problem, zapłacę. A kiedy podwyższą opłaty za parkowanie do 9 zł za godzinę, na ulicach zrobi się całkiem luźno. Żyć nie umierać."

 Podobnie mogą myśleć użytkownicy aut służbowych, o ile oczywiście ich pracodawcy nie wprowadzą restrykcji i nie zaczną wymagać uzyskania zgody na każdorazowy wjazd do płatnej strefy. Nowe przepisy sprzyjają również producentom i właścicielom pojazdów z napędami alternatywnymi: elektrycznym, wodorowym i na gaz ziemny, które mają być zwolnione z opłat. Stawiamy jednak beemkę nówkę przeciwko rozlatującemu się tico, że biorąc pod uwagę ogół zmotoryzowanych, grupa zadowolonych lub obojętnych będzie należała do zdecydowanej mniejszości.

Reklama

Strefy czystego transportu mają pomóc w walce ze smogiem. Ponoć chęć ich tworzenia zgłosiły już władze Warszawy, Poznania i Krakowa. Nie będą bynajmniej pionierami. Szlaki przetarła zagranica. Już od dawna trzeba płacić za wjazd samochodem na przykład do śródmieścia Londynu czy Oslo. W Polsce będzie to jednak nowość. Czy zostanie przyjęta za zrozumieniem?

Na początek warto się zastanowić, po co jeździmy do centrum miasta (cały czas mówimy tutaj o dużych aglomeracjach, w mniejszych ośrodkach motywacje mogą być inne). Raczej nie na zakupy, bowiem w dzisiejszych czasach handel przeniósł się do galerii i hipermarketów, położonych często na peryferiach. Bardziej do pracy w znajdujących się w centralnych częściach miast uczelniach, urzędach, placówkach kulturalnych, punktach usługowych, gastronomii itp. Inni odwiedzają zlokalizowane tu instytucje w roli petentów. W dni powszednie niewiele osób wybiera się na przejażdżkę zakorkowanymi ulicami dla kaprysu. To życiowa  konieczność, nie wielce wątpliwa przyjemność. Inaczej wygląda sytuacja w niedziele i święta. Wtedy celem wypraw do centrum stają się kościoły, organizowane tu masowe imprezy.

Jeżeli chcemy uchronić centralne, najcenniejsze, najbardziej zagrożone smogiem, często zabytkowe rejony miast, powinniśmy pozbawić je różnego rodzaju atrakcji, ściągających mieszkańców i turystów, a także wyprowadzić stąd wspomniane wyżej instytucje. To jednak zmieni owe obszary w martwe skanseny i pustynie. Czy naprawdę tego chcemy?      

Paradoksalnie wzmożenie ruchu może wynikać również z dążenia do jego... uspokojenia. Władze miast, chcąc skłonić mieszkańców do rezygnacji z korzystania z samochodu, celowo komplikują układ komunikacyjny na szczególnie wrażliwych obszarach - wprowadzają ruch jednokierunkowy, liczne zakazy i nakazy skrętu, ograniczają liczbę miejsc postojowych itd. Polski kierowca jest jednak uparty. Tak długo będzie krążył po ulicach, aż wreszcie dotrze do celu i zaparkuje. A że przy okazji przejedzie dwa razy więcej kilometrów? To nikogo nie martwi.

Wprowadzenie haraczu za wjazd do centrów miast zapewne podreperuje lokalne budżety, ale nakreśli kolejną linię podziału. Po jednej stronie znajdą się ludzie zamożni, na których jakakolwiek opłata nie zrobi specjalnego wrażenia i nie zmieni ich przyzwyczajeń oraz uprzywilejowani (trudno sobie wyobrazić, by ważni urzędnicy, parlamentarzyści, kierowcy samochodów jednostek miejskich i administracji rządowej itd. nie korzystali ze specjalnych ulg i zwolnień), po drugiej - cała reszta. A smog? Informacja, że w szczególnie dotkniętym tą plagą Krakowie liczba samochodów należących do mieszkańców centrum miasta zdecydowanie przewyższa liczbę miejsc postojowych na tym obszarze, odbiera jakąkolwiek nadzieję, iż utworzenie tu strefy czystego transportu zapewni czystsze powietrze.    

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy