Czyste strefy w polskich miastach. Kto wjedzie do centrum?

Z początkiem roku rząd przyjął projekt ustawy o elektromobilności. Pomysł zelektryfikowania polskich ulic, będący ponoć "oczkiem w głowie" premiera Morawieckiego, to bardzo ambitne zadanie.

Problem w tym, że rządowe zapędy wydają się nie do końca przemyślane. Jeśli ustawa weszłaby w życie w obecnej, proponowanej formie, jej zapisy uderzyłyby w blisko 16 mln zmotoryzowanych (a więc i uprawionych do głosowania) rodaków. Czyżby rząd PiS strzelił sobie właśnie w kolano?

Wiele na to wskazuje bowiem - jak donosi "Gazeta Wyborcza" - w projekcie pojawił się zapis dotyczący utworzenia tzw. "stref czystego transportu". Chodzi o stworzenie możliwości wyznaczania przez władze miast specjalnych obszarów, do których wjazd samochodem spalinowym obarczony będzie dodatkowymi kosztami.

Reklama

Sam pomysł ograniczenia ruchu kołowego w wybranych częściach miast nie byłby może niczym nadzwyczajnym, gdyby nie proponowane w tym zakresie rozwiązania.

W przeciwieństwie do tych sprawdzonych zagranicą, jak np. stosowane w Niemczech plakietki środowiskowe i tzw. "umweltzone", w Polsce za wjazd do strefy płacić będą w zasadzie wszyscy zmotoryzowani! Z opłat zwolnieni mają być jedynie właściciele samochodów elektrycznych i tych zasilanych paliwami alternatywnymi. W przypadku tych ostatnich mowa jest o wodorze oraz gazie ziemnym. Właściciele pozostałych samochodów, w tym aut hybrydowych czy zasilanych LPG, będą musieli uiścić opłatę za wjazd na teren strefy. Jej górna granica (stawki określać będą władze miast) to, w myśl projektu, 30 zł dziennie! Co więcej, przekroczenie terenu strefy bez uiszczenia opłaty lub przedstawienia stosownego zezwolenia (np. dla mieszkańców) ma być karane grzywną w wysokości 500 zł.

Co w tym złego? Otóż pieniądze uzyskane z tytułu wjazdu do "stref czystego transportu" zasilać mają nie budżet centralny, lecz lokalny! Oznacza to, że samorządy zyskają świetne narzędzie do podreperowania swoich finansów, co może sugerować, iż owe strefy powstawać będą jak grzyby po deszczu. Ich "proekologiczne" działanie w praktyce ograniczać się więc będzie do egzekwowania od zmotoryzowanych dodatkowych opłat.

Nie sposób przeoczyć, że projekt nie zakłada rozróżnienia na hybrydy, samochody benzynowe, diesle i poszczególne normy emisji spalin. W praktyce do strefy wjechać będzie więc można nawet dymiącym jak T-34, rozklekotanym, dieslem, o ile tylko jego kierowca uiści stosowną opłatę (w Niemczech taki scenariusz jest niewykonalny)!

Kończąc wypadałoby jeszcze podzielić się z czytelnikami (a być może i przedstawicielami rządu...) kilkoma statystykami. Ponieważ dane za rok 2017 nie są jeszcze dostępne (przedstawiciele rządu - za pośrednictwem CEPiKu - mają do nich dostęp) sięgnęliśmy do tych sprzed dwóch lat.

Według Stowarzyszenia Europejskich Producentów Samochodów (ACEA), w roku 2016 zarejestrowano u nas dokładnie 556 elektrycznych aut. Statystyka ta nie jest jednak do końca wiarygodna. Nie wiadomo bowiem, ile z tych pojazdów trafiło w prywatne ręce, a ile to wynik - wymaganych koncesjami - zakupów przez dealerów samochodów demonstracyjnych.

Warto dodać, że w całym roku 2016 w Centralnej Ewidencji Pojazdów przybyło nieco ponad 416 tys. nowych pojazdów. Oznacza to, że samochody elektryczne, czyli te, które byłyby zwolnione z opłat -  stanowiły - uwaga - 1/7 procenta(!) nowych aut.

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy