Europejczycy mają dość. Chcę mieć swoje auta i nimi jeździć po miastach
Czy polityka transportowa w miastach, a mówiąc precyzyjniej, zwalczanie samochodów, może wpływać na wyniki ogólnokrajowych wyborów? Okazuje się, że może i wpływa. O tym, jak mieszkańcy europejskich miast mają dość przysłowiowego "dokręcania śruby" kierowcom i wyraźnie dają o tym znać, w obszernym artkule napisało "Politico".
Nie dalej jak wczoraj pisaliśmy w naszym serwisie o sprawie Wielkiej Brytanii, które niespodziewane całkowicie zmienia politykę transportową w miastach. To oznacza koniec gnębienia kierowców i faworyzowania rowerzystów. Dlaczego tak się stało i skąd ta rewolucja?
Na początku roku w wyborach uzupełniających w kilku angielskich gminach zwyciężyła Partia Konserwatywna. Angielscy analitycy sceny politycznej jako przyczynę tego zwycięstwa wskazali m.in. decyzję nalężącego do Partii Pracy burmistrza Londynu Sadiq Khana o poszerzeniu londyńskiej strefy ultraniskiej emisji. Decyzja weszła w życie z końcem sierpnia i obecnie strefa obejmuje niemal cały Londyn.
Kierowcy samochodów, którzy chcą jeździć po mieście, a ich samochody nie spełniają wymogów, zmuszeni są ponosić opłatę w wysokości 12,5 funtów dziennie, co nawet dla londyńczyków jest kwotą wysoką. Warto dodać, że płacić muszą również mieszkańcy strefy, ale tylko wtedy gdy używają auta. Gdy stoi zaparkowane opłat nie ponoszą.
Jakie są wymogi dla samochodów, by opłat nie ponosić? Samochody z silnikami benzynowymi muszą spełniać minimum normę Euro 4 (produkcja po 2005 roku), ale już z silnikami wysokoprężnymi - Euro 6 (produkcja od połowy 2015 roku).
Po takich wynikach wyborów premier Rishi Sunak ogłosił, że Wielka Brytania to kraj "narodu kierowców" i obiecał chronić Brytyjczyków przed strefami czystego transportu i strefami ograniczeń prędkości. Więcej o tym przeczytacie w ramce obok.
Ale to nie wszystko. Partia Konserwatywna, ustami brytyjskiego sekretarza stanu ds. transportu Marka Harpera wprost opowiedziała się przeciw idei miast "15-minutowych". Harper powiedział, że Brytyjczycy nie powinni tolerować tego, że "samorządy lokalne decydują o tym, jak często chodzisz do sklepów, a także kto i kiedy korzysta z danych dróg, a wszystkiego pilnują kamery monitoringu".
Miasto 15-minutowe polega na podzieleniu aglomeracji na niewielkie osiedla/dzielnice. Mieszkaniec ma mieć możliwość dotarcia do szkoły/przedszkola/sklepu/miejsca pracy w ciągu kwadransa, bez użycia samochodu. Sam pomysł nie jest zły, bo po co tracić czas na korki i dojazdy? Problem jest jednak w jego wdrożeniu w życie. W Londynie takie osiedla już działają i osoby mieszkające w jednej strefie zasadniczo nie mają prawa wjechać autem do innej strefy. To wywołuje oczywiste kontrowersje.
Wielka Brytania najbardziej otwarcie powiedziała "dość" wojnie wytoczonej kierowcom i ich samochodom. Ale wcale nie jest jedynym krajem, który zmienia obecną politykę.
W samym sercu Unii Europejskiej, w Brukseli, plan ograniczenia ruchu samochodowego o 24 proc. do 2030 roku wywołał tak gwałtowne protesty mieszkańców zagrożonych terenów, że władze w dużej mierze plan anulowały lub przynajmniej zawiesiły jego wdrażanie.
Protesty nie ograniczyły się do petycji w internecie. Przeciwnie, np. mieszkańcy dzielnicy Schaerbeek wyszli na ulice, zrywali słupki ograniczające wjazd i znaki drogowe zakazu ruchu, wyrzucając je na schodach prowadzących do ratusza. Doszło nawet do starć z policją, byli ranni. Czy to wszystko wyłącznie w celu obrony prawa do poruszania się samochodem? Nie do końca.
Mieszkańcy wskazywali, że władze straciły kontakt z mieszkańcami, a pomysły są oderwane od rzeczywiści, od tego, co mieszkańcy naprawdę potrzebują, a ich wdrożenie doprowadzi do gentryfikacji Brukseli. Jednym słowem miasto stanie się dla elit, a przeciętni Belgowie będą zmuszeni do wyprowadzki.