Dwie szczęśliwe chwile zmotoryzowanego

Jak powszechnie wiadomo, w życiu zmotoryzowanego są dwie szczęśliwe chwile: pierwsza, gdy kupuje samochód, druga, gdy udaje mu się go później sprzedać...

Kliknij
KliknijINTERIA.PL

No więc stało się, stare auto "poszło między ludzi".

Radośni, z gotówką na koncie (dlaczego jej tak mało, czy naprawdę po sześciu latach samochód aż tyle traci na wartości?!) zaczynamy rozglądać się za następcą.

Według sondaży, czterech na pięciu Polaków planujących zakup samochodu myśli o pojeździe z drugiej ręki. Wybór wydaje się olbrzymi. Właśnie - wydaje się, bowiem ilość nie idzie w parze z jakością. Znajomy właściciel komisu przyznaje w chwili szczerości: Mam na placu trzysta aut, ale ani jedno nie nadaje się, by je z ręką na sercu polecić znajomemu. I przestrzega: Nie wierz Pan w żadne tam tzw. oryginalne przebiegi i zapewnienia o bezwypadkowości; w tej branży nie ma zlituj się, każde auto jest robione pod klienta...

Przesada? Być może. Tak czy inaczej zapada decyzja - żadnych podejrzanych rzęchów, tylko nówka; trudno, niech kosztuje.

Zadanie pozornie jest dziecinnie łatwe, zważywszy beznadziejny zastój na rynku nowych samochodów. Nic, tylko wybierać, przebierać i grymasić. I znowu jednak okazuje się, że pozory mylą.

Salon marki J, sygnującej pojazdy, o które, jeśli ufać reklamom, ludzie biją się, nie szczędząc rękawów marynarek i guzików od żakietów. Bitwa musiała prawdopodobnie rozegrać się gdzie indziej, bo tu nie widać jakichkolwiek śladów zmagań. Jest pusto i cicho. Prawdę mówiąc - ani żywego ducha, nie wyłączając sprzedawców. Rzut oka na jedno lśniące cacko, krótka przymiarka do drugiego, chwila zadumy nad wywieszką z cenami. I w drogę.

Dealer U marki R. W jej przypadku, jak pokazują emitowane w telewizji filmiki, klienci ponoć tratują się w oczekiwaniu na otwarcie drzwi salonu, za którymi kuszą ich superoferty. Chyba byli jednak wcześniej i już sobie poszli, bo w przestronnym wnętrzu nie ma nikogo. Po dłuższej chwili pojawia się mężczyzna w służbowym garniturze i zaczyna gorąco namawiać do kupna... jednego z używanych samochodów, stojących na parkingu. Naprawdę świetny wóz. Stan idealny, wyposażenie full wypas. Ciemno? Nic nie widać? Nie ma problemu. Jeżeli tylko są Państwo zainteresowani, wprowadzę auto do salonu. Dziękujemy, państwo zainteresowani nie są.

W przeciwieństwie do dwóch wyżej wymienionych, w salonie dealera E marki C panuje ożywiony ruch. Zaaferowani pracownicy szybkim krokiem przemieszczają się z jednego oszklonego boksu do innego, przenoszą jakieś papiery, gdzieś telefonują. W żaden sposób nie narzucają się potencjalnemu klientowi. Więc klient też się nie narzuca...

Centrum handlowe. Długonoga hostessa zachęca do obejrzenia eksponowanego w ruchliwym miejscu samochodu marki K. Służy ulotkami. Zapytana o różnice między poszczególnymi wersjami wyposażenia, stwierdza, że są one... duże. Niestety, szczegółów nie zna, nie została przeszkolona. Cóż, gawędziło się całkiem miło.

W salonie dealera J. marki J. jest już znacznie lepiej. Kompetentny pracownik cierpliwie i rzeczowo odpowiada na pytania. Jest skłonny do ustępstw cenowych. Zdecydowanemu dorzuci jakiś gadżet. Jazda próbna? Z tym gorzej. Na pewno nie dzisiaj, może w sobotę. Zadzwonię w piątek, to się umówimy.

Dealer M. marki O. Kombi? Tak się składa, że akurat takiej wersji tego modelu w salonie obecnie nie posiadamy. Prawdę mówiąc nie mamy żadnej wersji. Ale ma kierownik, prywatnie. Można go obejrzeć. To znaczy samochód, nie kierownika. Oddzwonię, kiedy to będzie możliwe.

Nie oddzwania. Telefonują za to od dealera D. w sprawie jazdy próbnej. Pięć dni później, niż obiecywali.

A może zatem jednak samochód używany?

Powyższy tekst na prośbę Czytelników publikujemy ponownie. Po raz pierwszy zamieszczony był w naszym serwisie ponad rok temu

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas