Dobra pensja (8,50 za godzinę), pełny pakiet socjalny. Praca czeka! Gdzie to?
Ogłoszenie w jednej z polskich gazet: "Kierowca autobusu. Praca od zaraz (umowa na czas nieokreślony). Pełny etat. Przewozy - transport liniowy. Pełny pakiet socjalny. Atrakcyjne wynagrodzenie. Dodatki za pracę w niedzielę i święta, nocki. Premia urlopowa i na święta Bożego Narodzenia..."
Gdzie takie cuda? Tajemnicę wyjaśnia rzut oka na pozycję "miejsce pracy" - Wiesbaden, Niemcy. Rodzime realia są bowiem zgoła inne. Kilka miesięcy temu opisywaliśmy historię pana Zenona, kierowcy śmieciarki, zatrudnionego w przedsiębiorstwie oczyszczania miasta. Dużego miasta. Pan Zenon wstaje codziennie o czwartej rano. O wpół do piątej wychodzi z domu, by zdążyć na czas do pracy. Zaczyna ją o szóstej.
- O której kończę? Oficjalnie obowiązuje mnie ośmiogodzinny dzień pracy, ale od chwili wejścia w życie nowej ustawy śmieciowej to tylko teoria. Nasza firma wygrała kilka przetargów, lecz brakuje sprzętu, przeciążone samochody się psują, więc żeby jakoś zdążyć z robotą jeździmy po 10-12 godzin dziennie. Za nadgodziny nie płacą. Mówią, że mamy sobie odbierać wolne, ale kiedy proszę o taki dzień, to słyszę od kierownika, że nie ma mowy, bo się nie wyrobimy z harmonogramem i będą kary. Szefostwo daje do zrozumienia, że skrupulatnie analizuje wszystkie zwolnienia lekarskie. W domyśle: będziesz za dużo chorował, to cię zwolnimy - opowiadał nasz rozmówca.
Ma uprawnienia do prowadzenia autobusów, więc chciał przejść do prywatnej firmy, która świadczy w jego mieście usługi przewozowe w komunikacji publicznej. Owszem, mieli wolne miejsca, ale zaoferowali mu na rękę... 8 zł za godzinę pracy.
Łatwego życia nie mają także kierowcy tzw. tirów, czyli ciężarówek jeżdżących w ruchu międzynarodowym. Kiedyś stanowili elitę zawodu. Możliwość wyjazdów na wyśniony "Zachód", wysokie zarobki, diety w twardej walucie, prywatny handelek... Teraz owszem, relatywnie nadal zarabiają nieźle, ale jakim kosztem. Dalekie trasy (ciężarówki z polskimi numerami rejestracyjnymi spotykamy w najodleglejszych zakątkach Europy - w Portugalii, Hiszpanii, na Sycylii...). Wielodniowa rozłąka z rodziną, fatalnie wpływająca na trwałość małżeństw. Koczowanie na parkingach. Oszczędzanie na noclegach i jedzeniu. Do tego nieustanna presja czasu i wiecznie niezadowolony, zmuszający do pośpiechu szef. Wystarczy poczytać wpisy na forach internetowych, gdzie ta grupa kierowców zwierza się ze swoich problemów...
Ostatnio pojawiło się nowe zagrożenie. Oto Niemcy, którzy od 1 stycznia tego roku wprowadzili u siebie płacę minimalną w wysokości 8,50 euro za godzinę pracy, chcą, by objęła ona również zagranicznych przewoźników. Rozległ się lament, że uderza to w podstawy bytu polskich przedsiębiorstw, które, jak się okazuje, opanowały znaczną część niemieckiego rynku transportowego.
"Taka stawka (czyli 8,50 euro/godz. - przyp. red.) dramatycznie obniża konkurencyjność firm z Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie wynagrodzenia są znacznie niższe. Polscy przewoźnicy będą musieli podnieść stawki, co odbije się na naszych eksporterach" - czytamy w jednym komentarzy prasowych.
Za złamanie przepisów o płacy minimalnej pracodawca może zostać ukarany grzywną w wysokości 500 tys. euro, co zdaniem autora, grozi bankructwem dla wielu polskich przedsiębiorstw transportowych.
Głos w sprawie zabrał także Władysław Frasyniuk, w przeszłości kierowca ciężarówki, jeden z przywódców "Solidarności", polityk, a obecnie udziałowiec w firmie spedycyjnej. Zwrócił uwagę na inny jej aspekt: "Jeśli wymuszą na nas tę podwyżkę wynagrodzeń, to oznacza, że niemieckie firmy zaczną zwalniać polskich kierowców, a my tego kosztu nie udźwigniemy, co oznacza, że polski kierowca i polski pracodawca zniknie z rynku. (...) Rząd musi negocjować twardo z UE, bo to ewidentne naruszenie zasad wolności konkurencji w Europie. Jak nas zlekceważą to nie tylko będzie utrata wpływów do budżetu, to również wzrost bezrobocia w Polsce."
Oburzenie wywołuje też żądanie, by cała dokumentacja, dotycząca rozliczeń czasu pracy, wynagrodzeń, ich wypłat itp. była sporządzana w języku niemieckim. Podobnie jak umowa o pracę, którą, o zgrozo, każdy kierowca powinien mieć przy sobie i móc ją okazać w przypadku kontroli.
Z histerycznej reakcji na decyzje Niemców wynika, że działający na tamtejszym rynku polscy przewoźnicy konkurują z miejscowymi nie nowoczesnością taboru, organizacją, logistyką, jakością usług, lecz wysokością, czy raczej należałoby rzec "niskością" płac kierowców. To stanowi ich największą, jeżeli nie jedyną przewagę. Smutne, choć nie dotyczy oczywiście wyłącznie branży transportowej. Tania siła robocza wciąż pozostaje podstawowym atutem wielu naszych eksporterów i główną zachętą zagranicznych inwestorów do lokowania nad Wisłą swoich biznesów.
A wracając do istoty problemu... Wyobraźmy sobie, że niemal cały rynek przewozów w Polsce opanowały firmy z Bułgarii. Uczyniły to, korzystając z obowiązującej w Unii Europejskiej zasady swobodnej konkurencji. Lokalnych rywali wyparły, oferując bardzo niskie, wręcz dumpingowe ceny. Mogły je zaproponować, ponieważ swoim kierowcom płacą zdecydowanie mniej niż zarabiają zatrudnieni na analogicznych stanowiskach Polacy. Za całkowicie zrozumiałe uważają też, że wszelkie dokumenty przekazywane do urzędów skarbowych, ZUS-u, Inspekcji Pracy, Inspekcji Transportu Drogowego, policji itd. są sporządzane w języku bułgarskim.
Ciekawe, co wtedy mówiliby i pisali ci, którzy dzisiaj ciskają takie gromy na Niemców...