Interia w Australii. Jechaliśmy "najbardziej przerażającą drogą świata"
Chyba każdy miłośnik motoryzacji zetknął się z nazwą Route 66, kojarzącą się ze słynnym, amerykańskim szlakiem, opiewanym w balladach i pojawiającym się w licznych filmach. A czy słyszeliście kiedykolwiek o Highway 1, najdłuższej drodze świata? Liczy ona 14 500 kilometrów długości i obiega dookoła Australię, łącząc stolice jej wszystkich stanów.
Praktycznie wszystkie międzymiastowe drogi na Antypodach są określane potocznie jako highway, ewentualnie motorway lub freeway. Wcale to nie oznacza, że są autostradami w naszym rozumieniu tego określenia. Poza okolicami wielkich miast najczęściej zupełnie ich nie przypominają. Ba, dobrze, jeżeli taki australijski "highway" ma utwardzoną nawierzchnię.
Na kierowcę z Europy czeka tu kilka niespodzianek i niebezpieczeństw. Jedno z najpoważniejszych zagrożeń wynika z ogromnych odległości. Dla przeciętnego zmotoryzowanego Polaka podróż samochodem z, powiedzmy, Krakowa do Szczecina stanowi prawdziwą wyprawę. Dla Australijczyka byłaby to ledwie drobna przejażdżka, żabi skok.
Tu, aby dotrzeć z punktu A do punktu B, trzeba niekiedy pokonać kilka tysięcy kilometrów. Wielogodzinna jazda prostymi jak strzelił drogami, przez pustkowia, wzdłuż których ciągnie się busz lub co najwyżej płoty, okalające uprawne pola i pastwiska, łączy się z trudnym do zwalczenia znużeniem. A trzeba przecież zachować czujność. Nie tylko ze względu na fotoradary, pilnujące przestrzegania surowych ograniczeń prędkości i możliwość natknięcia się na policyjny patrol. Przede wszystkim z powodu dzikich zwierząt, które w każdej chwili, a zwłaszcza między zmierzchem a świtem, mogą pojawić się nagle przed naszym pojazdem.
Na Eyre Highway, łączącej Australię Zachodnią z Australią Południową, znajduje się najdłuższy na tym kontynencie odcinek prostej drogi: dokładnie 145,6 kilometra bez jednego choćby zakrętu czy łuku. Ta mierząca 1675 km długości trasa prowadzi przez niemal całkowicie bezludne tereny. Przemierzający je kierowca co chwila widzi za to znaki, ostrzegające przed bliskimi spotkaniami z kangurami, strusiami emu czy wielbłądami. Specyfika Eyre Highway sprawia, że szosa ta jest uznawana za jedną z dziesięciu "najbardziej przerażającej dróg świata".
Perspektywa zderzenia z potężnym kangurem może zniechęcić przybysza z Europy do samochodowych peregrynacji po Australii. Równie stresujące potrafi jednak być dla niego spotkanie z tzw. pociągiem drogowym, czyli ciężarówką, ciągnącą kilka przyczep. Wyprzedzanie takiego zestawu - na dystansie, bywa, kilku kilometrów, w tumanach pyłu, z wyrzucanymi spod kół kamieniami, które grożą wybiciem szyb w samochodzie - to nie lada przeżycie.
W 2006 roku w miejscowości Clifton w stanie Queensland, do ciągnika siodłowego podpięto 112 przyczep, czego efektem był pojazd o długości 1474 metrów!
Osobliwością Australii są również drogi, często dwupasmowe, wytyczone na... plażach. Umieszcza się przy nich oznakowanie, informujące kierowców o przypływach i odpływach oceanu.
Życie kierowcy z innych części świata komplikuje zamieszanie z numeracją australijskich dróg. Niejednorodną, niejednoznaczną i nie zawsze logiczną. Wiele szlaków nosi nazwy zwyczajowe, pochodzące od miejscowości, przez które te trasy przebiegają lub od nazwisk ich patronów.
Przybywając na Antypody zazwyczaj pamiętamy, że obowiązuje tu ruch lewostronny. Nie zawsze jednak wiemy, że na równorzędnych skrzyżowaniach pierwszeństwo mają, tak samo jak u nas, pojazdy nadjeżdżające z prawej strony.
Istnieją też inne rozbieżności w przepisach ruchu. Na przykład te dotyczące linii ciągłej - można ją przekraczać, ale nie wolno na przedzielonej taką linią jezdni zawracać. W tej sytuacji zupełnym drobiazgiem jest odmienna niż w Polsce sekwencja świateł na ulicznych sygnalizatorach. Po zielonym zapala się żółte, a następnie czerwone, ale po czerwonym od razu zielone. Wielu kierowców nie jest na to przygotowanych, co spowalnia ruch i przyczynia się do powstawania korków.
Co kraj, to obyczaj...
Poniżej zdjęcia z naszej australijskiej wyprawy.