Ten zwyczaj kierowców to prosta droga do wydatków. Mechanik już się cieszy

Sposób dojeżdżania do czerwonego światła wiele mówi o kierowcy. Jedni robią to na biegu, drudzy na luzie, a jeszcze inni trzymają wciśnięte sprzęgło. Metod dojeżdżania do skrzyżowania jest wiele, ale tylko jedna prawidłowa. Z kolei inna oznacza rychłe i spore wydatki.

Kierowcy mają w ostatnich miesiącach ciężkie życie. Paliwo jest drogie, mandaty jeszcze droższe, a oszczędności zjada inflacja. Gdy to tego dojdzie konieczność wizyty u mechanika, robi się już nieciekawie. Szczególnie, że zła technika dojeżdżania do świateł oznacza naprawą sporą karę finansową. Mechanik na pewno słono sobie policzy za wymianę sprzęgła. 

Jak zatem najlepiej dojeżdżać do czerwonego światła, z punktu widzenia długości życia podzespołów w naszym aucie?

Najlepsze metoda to hamowanie silnikiem

Hamowanie silnikiem to nic innego jak redukowanie biegów w odpowiednim momencie w taki sposób, by samochód szybko wytracał prędkość bez konieczności używania hamulców. Lista zalet tej metody jest długa. 

Reklama

Napęd jest cały czas dostępny (czyli w każdej chwili możemy dodać gazu), a podczas hamowania silnikiem zużycie paliwa jest zerowe. Prawidłowo wykonane hamowanie silnikiem nie powoduje nadmiernego zużycia sprzęgła, jest ekonomiczne i cały czas kierowca ma możliwość korzystania z załączonego napędu. Ogranicza to zużycie klocków i tarcz hamulcowych, nie powodując jednocześnie emisji cząsteczek stałych (pyłów), które uwalniane są podczas tarcia klocków o tarcze.

Nie bez powodu jest to obecnie najczęściej polecana metoda wytracania prędkości przy dojeżdżaniu do skrzyżowania lub sygnalizacji świetlnej. I z technicznego punku widzenia żadna inna nie będzie lepsza.

Dojeżdżanie do świateł na luzie to błąd

Technika polegająca na dojeżdżaniu do świateł na luzie jest łatwa i przez to preferowana przez początkujących kierowców. Gdy sygnalizacja świetlna zmienia się na  czerwoną, kierowca przerzuca przełożenie skrzyni biegów na neutralne (luz). Korzystając ze zmniejszonego oporu, samochód toczy się aż do wyznaczonego linią miejsca zatrzymania. W takiej sytuacji za całe hamowanie odpowiadają hamulce, a więc tarcze i klocki.

Wielu zwolenników tej metody jako argument podaje zmniejszone zużycie paliwa. Nie mają jednak racji. Silnik na wolnych obrotach potrzebuje mniej paliwa niż podczas jazdy pod obciążeniem. Jeśli jednak hamujemy silnikiem to silnik w ogóle nie zużywa paliwa. 

Przy tej metodzie jest jeszcze jeden problem, który pojawi się, gdy kierowca musi szybko zareagować w sytuacji awaryjnej, np. przyspieszyć. Zanim włączy odpowiedni bieg (zależny od prędkości i obrotów silnika), żeby zyskać napęd, traci czas. 

Taka metoda oznacza również szybsze zużywanie klocków i tarcza, a więc - szybszą wizytę u mechanika i wydatki.

Jazda z wciśniętym sprzęgłem to zło

Niektórzy kierowcy są zwolennikami metody pośredniej pomiędzy wcześniej wymienionymi. Zanim ostatecznie zmienią przełożenie na neutralne, próbują jak najdłużej jechać z rozłączonym napędem - po prostu trzymając wciśnięte sprzęgło. W razie potrzeby mogą natychmiast zwolnić sprzęgło i odzyskać napęd. Ta metoda jest jednak potencjalnie najbardziej kosztowna. 

Trzeba mieć na uwadze, że nadmierne korzystanie ze sprzęgła znacząco skraca jego żywotność i połączonych z nim podzespołów (np. koła dwumasowego). Korzystając zbyt często z tej metody dojeżdżania do skrzyżowania wymiana sprzęgła będzie musiała nastąpić szybciej niż w autach, których kierowcy stosują metodę hamowania silnikiem.

Dodatkowo podczas dojeżdżania tę metodą znów za całe hamowanie odpowiada układ hamulcowy, co znów prowadzi do skrócenia żywotności klocków i tarcz hamulcowych.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: sprzęgło
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama