Starcie tytanów. Lincoln Town Car czy Mercedes klasy S?
Z pozoru samochody te mają ze sobą wiele wspólnego. Oba to luksusowe, reprezentacyjne limuzyny słusznych rozmiarów, których zadaniem jest wozić swoich właścicieli w ciszy i komforcie. W rzeczywistości auta te dzieli prawdziwa przepaść. Wspólne mogą być - co najwyżej - koszty eksploatacji.
Tym razem, w naszym cyklu motoryzacyjnych porównań, naprzeciw siebie stają dwa flagowe modele renomowanych marek: Mercedes klasy S typoszeregu W140 i - rzadko spotykany w Europie - Lincoln Town Car III generacji. Który z nich lepiej radzi sobie z upływem czasu?
Wolisz pancernika czy transatlantyk?
Zerkając w metrykę można odnieść wrażenie, że "niemiec" nie ma w tym zestawieniu żadnych szans. W140 produkowany był w latach 1991-1998. Gdy bramę fabryki w Stuttgarcie opuszczały ostatnie egzemplarze, na amerykańskie drogi wyjechały pierwsze sztuki Town Cara III serii (produkowane do 2011 roku).
W Stanach Zjednoczonych od zawsze większe znaczy lepsze. Dotyczy to wszystkiego - jedzenia, budynków i samochodów. Town Car to jeden z niewielu samochodów, przy którym przedłużony Mercedes klasy S nie przypomina drogowej wersji pancernika Bismarck, a - wręcz przeciwnie - wydaje się zaskakująco niewielki! W140 w odmianie lang mierzy dokładnie 5,21 m długości i 1,88 m szerokości (bez lusterek). Dla porównania Lincoln - jak przystało na najdłuższego amerykańskiego sedana produkowanego seryjnie - już w podstawowej wersji ma 5,47 m długości (!) i 1,98 m szerokości.
Ciekawe spostrzeżenia płyną również z oględzin podwozia. Wchodząc pod W140 można odnieść wrażenie, że zamiast samochodu osobowego znaleźliśmy się właśnie pod niewielką ciężarówką. Wchodząc pod Lincolna nie mamy już żadnych wątpliwości. Ramowa konstrukcja (!), sztywny tylny most i miechy powietrzne zamontowane przy tylnej osi... Słowo "osobowy" stojące w dowodzie rejestracyjnym to chyba jakiś żart!
Uczuciem dominującym po zajęciu miejsca w kabinie każdego z aut jest "dysonans poznawczy". Lincoln, mimo że rejestrowany na sześć osób (przednia kanapa jest trzyosobowa) wydaje się odrobinę ciasny, zwłaszcza w drugim rzędzie. Dla odmiany, w krótszym i zdecydowanie węższym Mercedesie na brak miejsca nie sposób narzekać. Do głosu dochodzi tu większy rozstaw osi niemieckiego auta (3,16 m do 2,99 m) i zdecydowanie lepsze rozplanowanie przestrzeni.
Z uwagi na rozmiary karoserii Lincoln deklasuje jednak Mercedesa w kategorii pojemności bagażnika. Do starej S-klasse upchniemy co najwyżej 525 l bagażu - do Town Cara prawie 600 l. Wypada jednak dodać, że gdyby którykolwiek z pracowników Mercedesa otapicerował wnętrze bagażnika tak, jak ma to miejsce w Lincolnie, najpewniej zostałby rozstrzelany.
Maszynownia? Prawo na burt!
W kategorii szoku traktować można pierwsze pokonane za kierownicą każdego z aut kilometry. O Mercedesie napisano niegdyś, że to "wieloryb, który potrafi tańczyć na paluszkach". Wielowahaczowe zawieszenie i napęd na tył sprawiają, że mimo masy przeszło 2 ton, auto prowadzi się zaskakująco łatwo. Układ kierowniczy jest nadspodziewanie precyzyjny i nawet ciasne zakręty pokonywać można naprawdę szybko. Do tego dochodzi jeszcze wysoki, kanapowy wręcz, komfort, mimo że w zawieszeniu prezentowanego egzemplarza pracują klasyczne amortyzatory (bogatsze odmiany miały układ regulowany hydraulicznie).
Pozostając w temacie oceanicznych porównań - jazda Lincolnem przypomina za to podroż transatlantykiem po wzburzonym sztormem Atlantyku. Każda zmiana kierunku wywołuje położenie się "na burtę", kierowca i pasażerowie odczuwają też nieustanne bujanie. To ostatnie jest wynikiem zastosowania ramowej konstrukcji i tylnego zawieszenia pneumatycznego. Podskoki tylnej osi starają się niwelować miechy powietrzne, tyle że efekt przypomina spacerującą po wybiegu Kim Kardashian. Niby idzie prosto, ale tyłem ciągle zarzuca...
Skojarzenia z pełnomorskim wycieczkowcem nasuwa też sposób reakcji na ster. Obracając kierownicą mamy wrażenie, że wydajemy właśnie polecenie do, znajdującej się dziesiątki metrów dalej, maszynowni. Lincolnem nie da się po prostu skręcać. W tym samochodzie raczej zmienia się kurs biorąc przy tym dużą poprawkę na inercję.
Wypada też przyznać, że Mercedes jest zdecydowanie lepszy w kategorii łatwość manewrowania. Zaparkowanie klasy S równolegle, w odległości 2 cm od krawężnika wymaga od kierowcy... prawa jazdy kategorii B. Wykonanie podobnego manewru Lincolnem - lat praktyki (koszmarna widoczność w lusterkach). Nie można też zapominać o zwrotności. Mercedes zawraca w okręgu o średnicy 12,5 m - Lincoln 13 m. Chociaż różnica nie wydaje się duża, odczucia za kierownicą są inne. Tam, gdzie Mercedes spokojnie obraca się "na trzy", Lincolna "łamać" trzeba "na pięć". Podsumowując - mimo upływu lat w stosunku do prowadzenia Mercedesa użyć można słowa "nienaganne". Mówiąc o Lincolnie, pierwsze co przychodzi na myśl to "specyficzne".
Sześć kontra osiem
Amerykanin "odkuwa" się jednak w kategorii reakcja na gaz. Auto ochoczo reaguje nawet na niewielkie wciśnięcie pedału przyspieszenia - to wynik wysokiego, nisko położonego momentu obrotowego benzynowego silnika V8 o pojemności 4,6 l. Taka charakterystyka pozwala bez trudu palić gumy na światłach.
Napędzany 3,2-litrowym R6 Mercedes, w dolnym zakresie obrotów, jest zdecydowanie mniej wyrywny. By tchnąć ruch w ważący grubo ponad 2 tony "bunkier" pedał przyspieszenia wcisnąć trzeba do połowy.
Spieszymy wyjaśnić, że nie bez przyczyny do porównania wybraliśmy amerykańskie V8 i niemieckie R6. Z pojemności 4,6 l Amerykanom udało wykrzesać "aż" 208 KM i 380 Nm. Niemieccy inżynierowie z rzędowej szóstki o pojemności 3,2 l wycisnęli 231 KM i 310 Nm. Wniosek - zestawienie amerykańskiego V8 z niemieckim (np. modelem S500) przypominałoby pojedynek Shermana z Tygrysem...
Wrażenia z jazdy są adekwatne do charakterystyki silników. Mercedes nie istnieje "na dole" (silnik ma dwa wałki rozrządu i chętnie kręci się do 6 tys. obr./min.), Lincoln - "na górze". Oba auta mają czterostopniową, automatyczną skrzynię biegów i zbliżone osiągi. Prędkość 100 km/h pojawia się na liczniku w niecałe 9 s od startu (Lincoln jest odrobinę żwawszy). Mercedes góruje jednak nad amerykaninem prędkością maksymalną. "Niemcem" rozpędzić się można do 225 km/h. Town Car "kończy się" już przy 180 km/h. Dłuższa jazda z taką prędkością będzie jednak zabójcza - w całkiem dosłownym tego słowa znaczeniu - dla skrzyni biegów.
Co ciekawe, remis (ze wskazaniem na Lincolna!) ogłosić trzeba w kategorii zużycia paliwa! Dostępny od niskich obrotów moment obrotowy pozwala zaoszczędzić nieco grosza przy dystrybutorze. W trybie mieszanym oba auta palą średnio około 15-16 l benzyny na 100 km. Oba świetnie nadają się też do zasilania LPG. Wówczas spalanie oscyluje w okolicach 17-20 l/100 km. Instalacja do sześciocylindrowca będzie jednak zauważalnie (o ok 1 tys. zł) tańsza.
Niskie koszty? Wolne żarty...
Jeśli ktokolwiek twierdzi, że koszty utrzymania każdego z tych pojazdów są niskie, to albo kłamie albo oszukuje sam siebie. To prawda - zużycie paliwa rzędu 18-20 l LPG na 100 km łatwo zaakceptować, ale wydatki związane z codzienną eksploatacją eliminują oba auta z kręgu użytkowników liczących się z każdą złotówką.
Klasa S nie jest popularnym W124, który naprawić można "za pińć złoty". Oczywiście, ma jego legendarną trwałość, ale ceny części przyprawić mogą o palpitację serca. Sam komplet opon (wzmacniane) do W140 to, lekko licząc, 1,5-2 tys. zł. Banalny serwis klimatyzacji pochłonie dobre 500 zł - do układu wchodzą np. 2 kg czynnika... W przypadku Lincolna nie jest wcale lepiej, a koszty napraw potęguje dodatkowo konieczność oczekiwania na wiele elementów, jak chociażby tarcze hamulcowe. W większości popularnych hurtowni "na miejscu" są jedynie oleje i płyn chłodniczy...
Kłopoty możemy też mieć w przypadku niewinnej - z pozoru - stłuczki. Przykładowo - kompletny (z listwami ozdobnymi) używany przedni zderzak do W140 to wydatek prawie tysiąca złotych. Jeśli szkoda tego typu przytrafi nam się w Lincolnie części lepiej od razu szukać zagranicą.
W obu przypadkach największym problemem będzie znalezienie egzemplarza w dobrym stanie blacharskim. Co ciekawe, w Mercedesie rdza jest z reguły problemem estetycznym - podłoga jest raczej solidna, podłużnice mają średnicę podkładów kolejowych. W Lincolnie przed zakupem wypada skontrolować stan ramy, która nie jest zbyt dobrze zabezpieczona przed korozją. Co ciekawe, Town Car może też wymagać nietypowych czynności obsługowych. W całym przednim zawieszeniu - podobnie, jak np. w Uazie - zastosowano popularne niegdyś "kalamitki". Elementy wymagają więc okresowego przesmarowania, ale charakteryzują się niezłą żywotnością.
Kwestię jakości można ująć, mniej więcej, tak. Jeśli w Mercedesie zapali się kontrolka informująca o zbyt niskim poziomie płynu w zbiorniczku spryskiwaczy na 99 proc. oznacza to po prostu - zbyt niski poziom płynu w zbiorniczku spryskiwaczy. Dla porównania, zapalenie się takiej samej lampki na panelu wskaźników Lincolna może być związane z układem gwiazd, fazami księżyca lub złym humorem Baracka Obamy - niekoniecznie musi mieć jednak cokolwiek wspólnego z płynem do spryskiwaczy...
Wagner czy 50-Cent?
Podsumowując: Fani aut ze Stuttgartu skwitują krótko - "są samochody i jest Mercedes". Miłośnicy amerykańskiego stylu - słusznie - zauważą jednak, że Lincolnem nie da się po prostu przejechać przez miasto nie wzbudzając zainteresowania niemal wszystkich przechodniów. Oba auta - mimo podobnych założeń - różnią się od siebie jak Walkiria Richarda Wagnera i Candy Shop 50-Centa. Mercedes ma urodę i solidność Kancelarii Rzeszy, Town Car ujmuje rozmiarem, "świecidełkami" i nieroztropnością projektantów skutkującą całą masą irytujących, acz dodających mu charakteru ułomności. Samochody łączą - co najwyżej - koszty eksploatacji i ceny. W każdym przypadku, za auto w zadowalającym stanie, zapłacić trzeba między 15 a 20 tys. zł. By stać się właścicielem prawdziwej "perełki" trzeba mieć - z reguły - o 10 tys. zł więcej.
Paweł Rygas