Możesz spowodować wypadek, ale tylko jeden raz
10 listopada weszła w życie kolejna nowelizacja przepisów dotyczących egzaminów na prawo jazdy. Media opublikowały więc radosną wiadomość: będzie łatwiej, będzie bardziej przyjaźnie! Zabrakło mi jeszcze nowomodnych określeń: empatycznie, asertywnie, transparentnie... Resort infrastruktury i budownictwa chciał dobrze, ale wylał chyba dziecko z kąpielą. Tak naprawdę są to zmiany kosmetyczne, mające niewielkie znaczenie dla zdających, ale budzące poważne kontrowersje wśród trzeźwo myślących ludzi.
Od dawna twierdzę, że formuła egzaminu na prawo jazdy pozostawia wiele do życzenia, albowiem jest zbyt sformalizowana i oderwana od realiów ruchu drogowego. Wciąż też trwają prace zmierzające do jej udoskonalenia, tyle tylko, że nieudolne i mało profesjonalne. Mniej więcej co dwa lata coś się zmienia w przepisach, a ja się zastanawiam, czy nie można czegoś zrobić RAZ i DOBRZE?
Zagrażające bezpośrednio życiu i zdrowiu?
Kilka lat temu, podczas kolejnej zmiany rozporządzenia o szkoleniu i egzaminowaniu, wprowadzono wykaz tzw. rażących naruszeń, czyli takich zachowań kierującego, które stwarzają bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa na drodze. Tę listę też parę razy modyfikowano, ale zasada była prosta: popełnienie takiego wykroczenia skutkowało natychmiastowym przerwaniem egzaminu.
Pozornie wydawało się to logiczne, bo jeśli kandydat na kierowcę stwarza bezpośrednie zagrożenie, to przecież nie może jechać dalej. W rzeczywistości ta lista budziła wątpliwości, bo np. przypadkowe najechanie na podwójną linię ciągłą nie zawsze stwarza bezpośrednie zagrożenie dla życia i zdrowia innych, a czasem podczas skręcania na skrzyżowaniu jest wręcz nieuniknione. Podobnie przekroczenie dozwolonej prędkości o więcej niż 20 km/h. W praktyce na egzaminie trudno było zrealizować obowiązkowy manewr wyprzedzania, chyba że udało się napotkać na jezdni koparkę albo jakiś stary autobus. Przecież niemal wszyscy przekraczają dopuszczalne prędkości, łącznie z motorowerami ze zdjętą blokadą...
Jak to Polsce jest normą, do jednego worka wrzucono zatem zarówno te naprawdę niebezpieczne zachowania zdającego egzamin, jak i te dwuznaczne i kontrowersyjne.
Wypadek? Ale tylko raz...
Ministerstwo postanowiło to zmienić. Co zatem zrobiono? Popatrzmy na komunikat na stronie resortu (http://mib.gov.pl/2-514324a4ec938-1797413-p_1.htm). Czytamy tam między innymi:
Dotychczas podczas egzaminu państwowego na prawo jazdy, w przypadku popełnienia przez zdającego błędu (określonego w tabeli błędów w rozporządzeniu) egzaminator miał obowiązek przerwania egzaminu. Zdający automatycznie uzyskiwał wtedy negatywny wynik z egzaminu na prawo jazdy. Od 10 listopada 2016 r. egzaminator może przerwać egzamin (zlikwidowano bezwzględny obowiązek), ale nie musi tego zrobić. Ocena konieczności przerwania egzaminu należy do egzaminatora i jest zależna od sytuacji drogowej i ogólnej oceny przygotowania kandydata na kierowcę. Niewłaściwe wykonanie zadania egzaminator może potraktować jako jeden z dwóch dopuszczalnych błędów i kontynuować egzamin.
W rzeczywistości w tabeli nie wyszczególniano błędów, jak sugeruje ministerstwo, ale "zachowania osoby egzaminowanej zagrażające bezpośrednio życiu i zdrowiu uczestników ruchu drogowego". To jest ogromna różnica. Co innego niegroźny błąd, a co innego zachowania zagrażające życiu, prawda?
Niestety, znowu wrzucono do jednego wora wszystkie przewinienia zdającego, zapewne bez merytorycznego przeanalizowania tabeli. A zawarte w niej są między innymi takie - popatrzcie na tabelkę:
Wynika stąd, że kandydat na kierowcę MOŻE podczas egzaminu spowodować wypadek lub kolizję, przejechać pieszemu przed nosem na wyznaczonym przejściu, wjechać na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, a egzaminator MOŻE "potraktować (to) jako jeden z dwóch dopuszczalnych błędów i kontynuować egzamin. Tak wynika wprost z zapisu na stronie ministerstwa!
Chyba nie o to chodziło?
Mam nadzieję, że ministerstwu nie chodziło o akceptowanie niebezpiecznych zachowań, preferowanie inteligentnych inaczej ani podlizanie się gawiedzi, która każde ułatwienie wita z radością, a najbardziej by się cieszyła, gdyby prawko można było po prostu kupić w necie i to tanio...
Należało stworzyć dwie tabele i wyodrębnić te zachowania egzaminowanego, które są naprawdę niebezpieczne i dyskwalifikują go jako pretendenta do uzyskania prawa jazdy i te, na które ewentualnie można przymknąć oko. Jeśli zdający nie ustępuje pierwszeństwa na skrzyżowaniu, to przecież świadczy to wyraźnie o tym, że nie powinien jeszcze przystępować do egzaminu albo że miał kiepskich instruktorów lub wykładowców.
Nie można tego tłumaczyć żadnym zdenerwowaniem, stresem itp. To jest egzamin, a nie jazda z instruktorem. Przecież kwestie pierwszeństwa to są podstawy i dopuszczenie takiego delikwenta do kierowania pojazdem byłoby zagrożeniem dla nas wszystkich.
I tak dobrze, że egzaminator ma nadal obowiązek przerwania egzaminu w przypadku, gdy zdający zaproponuje mu przyjęcie łapówki. Niektórzy pewnie żałują, że nie ma tu drugiej próby.
Jak powinien wyglądać egzamin
Tak naprawdę egzamin powinien być o wiele prostszy. Doświadczonemu egzaminatorowi wystarczy 10 minut jazdy, by przekonać się, co potrafi zdający i czy może już kierować samodzielnie pojazdem. Niepotrzebne są te wszystkie zadania typu "jazda drogami jednokierunkowymi", "jazda drogami dwukierunkowymi" itd. Zbędne są te wszystkie wykazy niebezpiecznych zachowań, procedury...
Wystarczą kryteria, które zresztą zawarte są w rozporządzeniu:
Egzaminator zwraca szczególną uwagę na:
a) sposób wykonywania manewrów na drodze,
b) zachowanie wobec innych uczestników ruchu drogowego,
c) umiejętność oceny potencjalnych lub rzeczywistych zagrożeń na drodze,
d) skuteczność reagowania w przypadku powstania zagrożenia,
e) sposób używania mechanizmów sterowania pojazdem.
No tak, teraz uczy się ludzi procedur, a nie myślenia. A przecież egzaminator jest (a przynajmniej powinien być) doświadczonym kierowcą, zawodowcem. Mnie wystarczy przejechać się z kimś parę minut i już widzę, jaki to kierowca.
Media wprowadzają w błąd
W mediach pojawiły się oczywiście newsy o tym, jaki to przyjazny będzie egzamin po tej "dobrej zmianie". Zauważyłem zresztą, że we wszystkich niemal publikatorach, portalach internetowych, gazetach i stacjach telewizyjnych powtarzano niemal tymi samymi słowami to, co napisane zostało na stronie ministerstwa. W pewnym programie informacyjnym pokazywano przy okazji wyłącznie plac manewrowy, co sugerować mogło, że właśnie w tej części egzaminu będzie można popełnić błędy. A tutaj akurat nic się nie zmieniło.
Żaden redaktor nie pokusił się natomiast o rzeczową analizę merytoryczną wprowadzonych nowelizacji. No cóż, gratuluję rzetelności dziennikarskiej i profesjonalizmu.
Tak naprawdę nic się nie zmieni
W rzeczywistości wprowadzona nowelizacja rozporządzenia niewiele znaczy. Ufam, że żaden rozsądny egzaminator nie będzie tolerował ewidentnych błędów i niebezpiecznych, lekkomyślnych zachowań zdającego. A jak było dotychczas?
Mądry egzaminator sam wiedział, że na niektóre omyłki można przymknąć oko i tak też czynił. A jeśli egzaminator jest złośliwy i rygorystyczny, to żadna zmiana przepisów tu nie pomoże. Jak ktoś chce się przyczepić, to zawsze pretekst znajdzie. Co najwyżej, obecnie omamieni medialnymi rewelacjami kandydaci na mistrzów kierownicy będą domagać się od egzaminatorów większej pobłażliwości:
"Bo w telewizji mówili, że mogę raz przejechać na czerwonym..."
"Bo ja, proszę pana, tylko raz przejechałem tym pieszym po nogach..."
Przepisy tworzą wciąż ci sami ludzie
Wbrew pozorom kolejne zmiany w przepisach ruchu drogowego, również w tych dotyczących szkolenia i egzaminowania, tworzą wciąż ci sami ludzie. To nie jest tak, że nastała nowa ekipa rządząca i to ona wprowadza dobre lub złe zmiany. Tak naprawdę to nie minister redaguje te nowelizacje, ale sztab urzędników, który tkwi w tym od lat.
I to właśnie ci urzędnicy podsuwają kolejnym ministrom takie czy inne pomysły, w zależności od koniunktury i politycznego zapotrzebowania. Wielokrotnie apelowałem, że do tworzenia prawa o ruchu drogowym trzeba włączyć prawdziwych specjalistów - praktyków, np. kierowców zawodowych, policjantów, instruktorów, egzaminatorów, a nie urzędasów tkwiących latami za biurkiem.
W przeciwnym razie nadal będą powstawać takie gnioty prawne, jak ten, który dopuszcza możliwość kontynuowania egzaminu po spowodowaniu wypadku. Przecież to ośmiesza resort! Panie ministrze, może ma pan zbyt wiele zaufania do swoich "specjalistów"? Może warto ich wreszcie wymienić...?
Polski kierowca