Na kursie na prawo jazdy nikt nie uczy myślenia
Egzaminy na prawo jazdy w naszym kraju ulegają cyklicznie różnym modyfikacjom. Kandydat na kierowcę musi obecnie zaliczyć najpierw 3 zadania na placu manewrowym, potem 24 zadania w ruchu drogowym na ulicach miasta (kategoria B), stosując przy tym zasady "energooszczędnej jazdy".
Być może sam zamysł był słuszny, gdyż chodziło zapewne o sprawdzenie, czy osoba egzaminowana w ogóle panuje nad pojazdem, czy orientuje się, jakie światła ma samochód, czy umie pokonywać różne skrzyżowania, zmieniać pasy ruchu, parkować itd.
W praktyce jednak osiągnięto niezwykle daleko idące sformalizowanie i zbiurokratyzowanie egzaminu, które powoduje, że osoby ubiegające się o prawo jazdy uczą się wielu rzeczy na pamięć, wykonują manewry na placu na zasadzie "kiedy zobaczysz trzecią tyczkę na wysokości lusterka, to skręcaj", objeżdżają z instruktorami trasy egzaminacyjne, starając się zapamiętać sposób jazdy w różnych "z góry upatrzonych" mijescach itd.
Siłą rzeczy doprowadzono do tego, że kandydat na kierowcę uczy się właściwie wyłącznie pod egzamin. W ten sposób prowadzą zajęcia wszystkie ośrodki szkolenia. Kursant ćwiczy zatem godzinami jazdę po łuku do przodu i do tyłu, wkuwa na pamięć, jakie światła ma samochód, gdzie jest zbiornik płynu chłodzącego w danym modelu auta itd.
Także nauka jazdy w ruchu drogowym odbywa się według ustalonego schematu. "L-ki" krążą wokół WORD-ów, pokonują setki razy te same skrzyżowania...
No i w końcu taki przyszły adept kierownicy za trzecim, piątym czy ósmym podejściem zdaje egzamin. Czy oznacza to jednak, że będzie dobrym, bezpiecznym kierowcą?
Niestety, w tej ogólnej ekscytacji nakierowanej na jak najszybsze uzyskania "prawka" nikt nie uczy przyszłych mistrzów kierownicy rzeczy najważniejszej: myślenia.
Mamy zatem dwa warianty absolwentów kursu na prawo jazdy.
Pierwszy wariant to nieudacznik, który wprawdzie zdał w końcu egzamin, ale już na innym skrzyżowaniu, poza egzaminacyjną trasą, zaczyna czuć się bezradny. Ma wielkie problemy z zaparkowaniem auta, boi się zmienić pas ruchu, a jeśli już to uczyni, to zajeżdża komuś drogę itd.
I wariant drugi to cwaniaczek, który uważa, że wszystko już potrafi. Zaczyna więc lekceważyć przepisy, bo one potrzebne były tylko na egzaminie, zaczyna jeździć agresywnie i bezczelnie, parkować byle jak i byle gdzie.
Widać zatem gołym okiem, że obecny system szkolenia i egzaminowania, mimo że wielokrotnie zmieniany i "udoskonalany", nie sprawił, że na drogach mamy zdecydowaną większość mądrych, rozsądnych kierowców o wysokich kwalifikacjach.
Część kierujących ostentacyjnie lekceważy przepisy, jeździ za szybko i w sposób ryzykancki. To ci, którzy wyprzedzają na trzeciego, po chamsku spychają inne auta z drogi, przejeżdżają przy czerwonym świetle, gotowi są innych "wychowywać", zajeżdżając drogę, hamując złośliwie itd.
Inni z kolei nie radzą sobie w nasilonym ruchu drogowym, wykazują daleko posuniętą bezmyślność, nieporadność, brak wyobraźni. Potrafią nieoczekiwanie skręcić, niepotrzebnie hamują, po czym znów przyspieszają, jadą lewym pasem bez potrzeby...
Oczywiście są i dobrzy kierowcy, ale niestety statystyki wypadkowe w Polsce mówią same za siebie. Mimo pewnego postępu wciąż znajdujemy się w niechlubnej czołówce krajów o największej licznie wypadków, o największym wskaźniku zabitych.
I nie można tu zwalać wszystkiego na kiepskie drogi, za mało autostrad, bo dobry kierowca umie dostosować się do warunków, do danej drogi.
Dlaczego zatem jest tak źle? Może jednak cały ten system szkolenia i egzaminowania okazała się jedną wielką pomyłką?
Jaki powinien być zasadniczy cel egzaminu na prawo jazdy? Po prostu kandydat na kierowcę musi wykazać, że ma niezbędne umiejętności do kierowania pojazdem danej kategorii. Chodzi tu nie tylko o to, czy potrafi kręcić kółkiem, zmieniać biegi, naciskać pedały, ale także to, czy myśli za kierownicą, umie przewidywać, ma predyspozycje psychofizyczne do prowadzenia samochodu lub motocykla.
Jeśli ja wsiadam z kimś do samochodu jako pasażer, już po paru minutach widzę, jak on jeździ. Nie muszę mu wymyślać żadnych zadań, odhaczać na formularzu kolejnych zaliczonych punktów...
Wystarczy poobserwować, jak zmienia pasy ruchu, jak zachowuje się wobec innych, jak przyspiesza i hamuje.
No i tak właśnie powinien wyglądać egzamin! Przychodzisz, wsiadasz do auta i jedziemy. Masz okazję pokazać, co umiesz.
Oto moja propozycja. Egzamin teoretyczny musi być, chociaż należałoby zdecydowanie uprościć polskie przepisy ruchu drogowego. Dlaczego? Bo i tak mało kto zna je wszystkie, bo ludzie uczą się ich bezmyślnie na pamięć. Chodzi o to, by znali przepisy najważniejsze, mające wpływ na bezpieczeństwo.
Etap drugi to nowoczesny symulator jazdy. Prawdziwy samochód i monitory. Na symulatorach szkoli się obecnie pilotów, kapitanów statków, a więc z pewnością da się stworzyć także symulatory do egzaminowania kierowców.
Na takim symulatorze można by określić predyspozycje do kierowania pojazdem, czas reakcji, podzielność uwagi, umiejętność reagowania w sytuacjach stresowych i awaryjnych. Innymi słowy, psychotechnika, ale w nowoczesnym wydaniu.
Pozwoliłoby to odsiać tych, którzy nie nadają się na kierowców, nie maja do tego po prostu smykałki.
No i trzeci etap to półgodzinna jazda po dowolnej trasie (wskazanej przez prowadzącego egzamin) w towarzystwie dwóch egzaminatorów, którzy stanowiliby komisję państwową.
Uważam, że taka formuła egzaminu pozwoliłaby rzetelnie ocenić, czy dana osoba może samodzielnie jeździć, czy nie. Bez miotania się pomiędzy pachołkami i tyczkami, bez tracenia czasu na zaliczanie kolejnych zadań.
Co więcej, ośrodki nauki jazdy musiałby zajmować się uczeniem tego, co jest naprawdę potrzebne na drodze, a nie wielogodzinnym ćwiczeniem manewrów.
Zasada byłaby prosta: zdałeś teorię, znasz podstawowy zasób przepisów, wykazałeś na symulatorze, iż masz odpowiedni czas reakcji, właściwą zdolność koncentracji itd., to teraz wsiadaj do pojazdu i pokaż, że umiesz jeździć w praktyce.
Polski kierowca
Sprawdź, czy zdałbyś egzamin teoretyczny na prawo jazdy