Ubezpieczyciele przestaną oszukiwać? Jest szansa

Pamiętacie, jak opowiadałem o likwidacji mojej szkody? Od tamtego czasu przybyło sporo papierów, ale sprawa nadal się nie zakończyła. Ale mam dwie wiadomości - jak zwykle w takich wypadkach dobrą i złą. Dla mnie jest ta lepsza, bo pewnie w końcu odzyskam swoje pieniądze. Dla was jest ta gorsza, bo to wy za to zapłacicie. Ile? 1,2, a może j 1,5 mld zł. Posłuchajcie...

W zwięzłych, żołnierskich słowach przypomnę bieg wydarzeń: mój samochód został uszkodzony w kolizji, której sprawca miał polisę w NFU  - Najlepszej Firmie Ubezpieczeniowej. Ta, zamiast wypłacić należne odszkodowanie, bo przecież tak bardzo zależy jej na moim spokoju, zajęła się jego "optymalizacją". 

Ponieważ wydaje mi się, że zajmując się wiele lat podobnymi sprawami, troszkę się na tym znam, postanowiłem nie zasypiać gruszek w popiele. Po pierwsze zawiadomiłem o tych nieprawidłowościach Komisję Nadzoru Finansowego a następnie poprosiłem o pomoc rzecznika ubezpieczonych.

Reklama

Działania KNF można by podsumować jednym zdaniem: wysłali do NFU pismo, dostali na nie odpowiedź i nic z tego nie wyniknęło...Troszkę mało, jak na instytucję, która ma obowiązek nadzorować firmy ubezpieczeniowe, tym bardziej, że odpowiedź była cokolwiek niedorzeczna. Pracownik NFU budował swoją argumentację na zdaniu, które mnie zastanowiło: "Im pojazd jest starszy, tym wolumen dostępnych nowych części zamiennych jest większy, oraz większe są również różnice w cenach części nowych". Pomijam to, że z tego stwierdzenia wynika, że najwięcej nowych części zamiennych jest do samochodów najstarszych, zapewne z początków motoryzacji. Tymczasem nie znam nikogo, poza pracownikiem NFU, kto uważałby, że więcej części zamiennych jest do samochodów 100-letnich niż 10-letnich, albo że więcej jest nowych części zamiennych do Syrenki niż do Focusa, choć niewątpliwie dowolna Syrenka jest starsza od dowolnego Focusa.

O wiele ważniejsze okazało się wystąpienie rzecznika ubezpieczonych. Przede wszystkim prawnicy w jego biurze, zapoznawszy się wnikliwie z dokumentami w mojej sprawie, odkryli dwie rzeczy, których nawet ja nie zauważyłem: przyjęcie skandalicznie niskiego poziomu kosztu roboczogodziny w wysokości 53 zł oraz obarczenie mnie amortyzacją materiałów blacharsko-lakierniczych w wysokości 67 proc. Odkrywszy to rzecznik zadał szereg konkretnych pytań ubezpieczycielowi, m. in. poprosił go o wskazanie konkretnych miejsc, gdzie poszkodowany (czyli ja) mógłby kupić części do naprawy w cenach z kosztorysu, a także wymienienie konkretnych firm, gdzie mógłbym naprawić swój samochód za taką stawkę roboczogodziny. Jakie firmy wskazała NFU? Żadnej. Ani jednej. Po prostu zignorowała te pytania, odpowiadając typowym dla siebie bełkotem. Co ciekawe, autorem odpowiedzi jest ten sam człowiek, który odpowiadał na wystąpienie KNF. Co jeszcze ciekawsze - okazuje się, że praca tego człowieka polega głównie na używania przycisków ctrl c - ctrl v, gdyż spore partie odpowiedzi do rzecznika stanowił skopiowany tekst odpowiedzi do KNF. Z tego pisma również dowiedziałem się, że "Im pojazd jest starszy, tym wolumen dostępnych nowych części zamiennych jest większy, oraz większe są również różnice w cenach części nowych".

W tzw. międzyczasie pojechałem do jednego z bardziej renomowanych warsztatów naprawczych w moim mieście (skądinąd wcześniej polecanego przez pracownika NFU). Korzystając z tego samego programu co rzeczoznawca firmy ubezpieczeniowej, pracownik serwisu wyliczył  koszt naprawy mojego samochodu na kwotę ponaddwukrotnie wyższą, niż zrobił to ubezpieczyciel. Skąd różnica? Ano między innymi stąd, że do kalkulacji przyjęto koszt roboczogodziny w wysokości 135 zł,, czyli taką kwotę, na którą NFU ma umowę na naprawy powypadkowe. Innymi słowy, NFU podpisuje umowy z warsztatami blacharskimi na naprawy powypadkowe kosztem roboczogodziny wynoszącym 135 zł, mnie zaś proponują stawkę 53 zł, twierdząc, że za tyle mam sobie wyremontować samochód! Świadczy to o tym, że moje odszkodowanie zostało "zoptymalizowane" z całą premedytacją, gdyż firma ta doskonale zdaje sobie sprawę jaki jest faktyczny koszt roboczogodziny na rynku. Jak to się nazywa? Oszustwo. Jest o tym mowa w kodeksie karnym? Jak najbardziej... Przy okazji: według ekspertów NFU ma wynegocjowane najniższe ceny na rynku ze wszystkich firm ubezpieczeniowych...

Nie dość na tym. Otóż NFU twierdzi, że 53 zł to średnia stawka, obowiązująca w warsztatach w pobliżu mojego miejsca zamieszkania. Oczywiście pojęcie średniej stawki samo w sobie jest bez sensu, bo oznacza, że płaci się komuś nie za wykonaną przez niego usługę, lecz według tego, ile biorą za taką usługę inni. Ale pojęcie średniej stawki oznacza też, że muszą istnieć firmy, gdzie koszt roboczogodziny wynosi mniej niż 53 zł. Trudno to sobie wyobrazić.

Jeśli wiemy, że są na rynku firmy, które za roboczogodzinę biorą 135 zł, to żeby uzyskać średnią na poziomie 53 zł, muszą istnieć również takie, w których koszt roboczogodziny jest...ujemny. Absurdalne? Dla wszystkich rozsądnie myślących ludzi - tak, dla NFU - nie. I oni chcą, żebym traktował ich wyliczenia ze śmiertelną powagą!

Według danych Dekry w 2011 r. w całej Polsce koszt roboczogodziny wynosił poza ASO od 78 zł za prace mechaniczne do 93 zł za prace lakiernicze. W ASO te widełki wynosiły od 103 zł do 139 zł. Powtórzmy: to kwoty z 2011 r. A wbrew temu, co pisze ubezpieczyciel, koszt roboczogodziny w moim regionie wynosi od 80 do 160 zł. Tymczasem według NFU, średnia to 53 zł. Jak to ma się do rzeczywistości? Nijak.

Jestem pewien, że tego rodzaju sytuacje dotyczą większości, o ile nie wszystkich poszkodowanych w wypadkach i kolizjach, którzy swoje szkody likwidują z OC sprawcy. Ale miarka się przebrała - od kwietnia przyszłego roku wchodzą w życie wytyczne KNF dotyczące właśnie zasad likwidowania szkód. Dlaczego dopiero teraz, skoro opisane wyżej patologie znane są od zawsze? "Nasilenie się skarg klientów, zebranie doświadczeń z inspekcji w zakładach i ukształtowanie się w sądach linii orzeczniczej" wymienia powody ich wydania Łukasz Dajnowicz z KNF. I teraz najważniejsze: według Polskiej Izby Ubezpieczeń (a więc instytucji, do której obligatoryjnie muszą należeć wszystkie firmy ubezpieczeniowe)  wprowadzanie tych wytycznych, a więc de facto rzetelne likwidowanie szkód, tak, jak to się powinno robić zawsze, a nie ich “optymalizowanie", będzie kosztowało rocznie 1,2 mld zł. Kto poniesie ten koszt? Towarzystwa ubezpieczeniowe. Czyli my wszyscy, bo na rynku to my ostatecznie jesteśmy jedynym źródłem pieniędzy dla wszystkich firm i instytucji.

Według Marcina Tarczyńskiego z PIU są to bardzo ostrożne szacunki, więc faktyczne koszty raczej pójdą w górę, bliżej 1,5 mld zł. Drugie ważne zastrzeżenie: kwota ta dotyczy tylko wypłat odszkodowań, a więc nie uwzględnia całej administracyjno-formalnej “czapy" (“kwitologii", szkoleń itp.)  A szkolenia będą raczej niezbędne, bo trzeba będzie nauczyć wszystkich pracowników firm ubezpieczeniowych, że ich praca tym razem będzie polegała na rzetelnym liczeniu odszkodowań a nie na ich “optymalizowaniu".

Oczywiście, jeżeli rzetelne liczenie szkód spowoduje wzrost kosztów o blisko 1,5 mld zł, to można spokojnie założyć, że przynajmniej o tyle udaje  się obecnie firmom ubezpieczeniowym "zoptymalizować" sumę należnych odszkodowań. Mówiąc wprost - tyle firmy ubezpieczeniowe oszczędzają na wypłatach odszkodowań, stosując sztuczki takie, jak w przypadku mojej szkody. Zapytałem Marcina Tarczyńskiego z PIU, czy moje rozumowanie jest słuszne, ale on w odpowiedzi tylko... pochwalił moje poczucie humoru. Oczywiście nikt z ubezpieczycieli nie potwierdzi, że szkody są likwidowane mało rzetelnie.

Jak czytamy w uzasadnieniu wytycznych KNF: “Konieczność zajęcia przez KNF stanowiska w sprawie likwidacji szkód z ubezpieczeń komunikacyjnych wynika z nieprawidłowości stwierdzonych w toku nadzoru nad zakładami ubezpieczeń dotyczących w szczególności: (...) wypłacania świadczeń z uchybieniem zasady pełnego odszkodowania". Czyli dokładnie tej zasady, na którą powołuję się w sprawie likwidacji mojej szkody: jestem poszkodowanym, więc odszkodowanie powinno być takie, żeby pokryło w całości uszczerbek majątkowy, którego doznałem na skutek tego zdarzenia. Co więcej, zdaniem ekspertów największe koszty powoduje wytyczna nr 15, która brzmi: “W przypadku wystąpienia szkody częściowej zakład ubezpieczeń powinien ustalić świadczenie z umowy ubezpieczenia OC posiadaczy pojazdów w wartości, która zapewni uprawnionemu przywrócenie pojazdu do stanu sprzed zdarzenia wyrządzającego szkodę". Pomyślcie -  jeśli dopiero teraz mówi się o tym, że  poszkodowany ma dostać takie odszkodowanie, żeby móc wyremontować swój samochód, to jakie odszkodowania dostawaliśmy do tej pory?

Ponieważ, jak wspomniałem, jesteśmy dla firm ubezpieczeniowych jedynym źródłem dochodów, więc będziemy musieli sięgnąć głębiej do naszych kieszeni. Jak bardzo? Pewne jest, że ceny polis OC wzrosną, reszta to wróżenie z fusów. Są tacy, którzy uważają, że podwyżki   wyniosą nawet 50 proc.

Przewidywania są takie, że podwyżek trudno spodziewać się od razu w kwietniu, raczej przez kilka miesięcy będziemy pod ochroną konkurencji i obecnej wojny cenowej. Od Marcina Brody, eksperta rynku ubezpieczeń, usłyszałem takie zdanie: "Kto pierwszy podniesie ceny, przestanie natychmiast sprzedawać polisy OC". Więc nikt się raczej z podwyżkami spieszył nie będzie, ale już po przyszłorocznych wakacjach są one raczej pewne. Prawdopodobnie też nie wszystkich podwyżki dotkną w jednakowy sposób: ci, którzy byli sprawcami kolizji czy wypadków odczują je bardziej niż ci, którzy mają wiele lat bezwypadkowej jazdy.

Na czym polega więc zmiana? Na skutek wojny cenowej mieliśmy jedne z najtańszych polis OC w Europie, ale kosztem ciągłego użerania się z ubezpieczycielami, żeby dostać sensowne odszkodowanie, za które w miarę przyzwoicie będziemy mogli naprawić swoje uszkodzone auto. Teraz będziemy płacić więcej, ale wypłata odszkodowań przestanie być fikcją. Czego wszystkim i sobie życzę, ale jakoś trudno mi to sobie wyobrazić i w to uwierzyć...

Tomasz Bodył

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polisa oc | naprawa samochodów
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama