Harley Davidson Fat Bob. Tak wygląda naprawdę męski cruiser

Harley Davidson to legenda. Każdy to wie i w niemal każdym tekście o tej marce spotkacie się z tym stwierdzeniem.

Kiedy w zeszłym roku przyszło mi się zmierzyć z wielkością tejże legendy testując najmniejszego Streeta, byłem odrobinę zawiedziony. Nie zrozumcie mnie źle - ze Streetem 750 wszystko jest w porządku. Po prostu czekałem na coś innego. Tym razem miało być "grubiej". Dosłownie.

Pierwsze wrażenie

Długi na 240 cm, szeroki, wręcz przysadzisty, z felgami obutymi w wysokoprofilowe, 16-calowe opony Dunlopa. Do myślenia daje już same, mocno wyprofilowane siedzisko, ale o tym za chwilę. Wraz z podnóżkami wysuniętymi sporo do przodu, wymusza specyficzną, lekko przygarbioną pozycję za zagiętą kierownicą. Niewielka szczypta chromu połączona z czarnym matowym lakierem, brak choćby symbolicznej owiewki i zwieńczenie całości dwoma okrągłymi reflektorami, przypominającymi pierwszego Triumpha Speed Triple. Tak wygląda naprawdę męski cruiser ze stajni Harley Davidson - Fat Bob.

Reklama

Za kierownicą

Po zajęciu miejsca za kierownicą warto zaznajomić się chwilę z ergonomią "grubego Boba". Włączniki kierunkowskazów są dwa i wyłączają się automatycznie. Jest też wskaźnik poziomu paliwa oraz multifunkcyjny, choć mało czytelny na co dzień, prędkościomierz z dodatkowym wyświetlaczem obrotów, biegu i zasięgu. Niestety podczas codziennej eksploatacji ciężko dojrzeć cokolwiek poza prędkością bez odrywania wzroku od drogi. Cóż, taki urok - mogli nie dać go w ogóle i większość nabywców nie narzekałaby wcale! Brakuje też chociażby małego schowka pod siedziskiem, np. na dokumenty i telefon.

Odpalaniu tego chłodzonego powietrzem potwora o pojemności skokowej niemal 1,7 l towarzyszy charakterystyczny, przydługi start rozrusznika. Nagle Bob zamienia się w wielkie, czarne... urządzenie wibrujące. Praca tego dwucylindrowca nie należy do kulturalnych. Motocykl nie trzęsie się w czasie pracy na biegu jałowym. On się wręcz telepie! Na szczęście, podczas jazdy powyżej 1 500 obrotów, już tylko mile wibruje.

Jazda i hamowanie

Pierwsze metry traktuję rozpoznawczo mając na uwadze siłę, jaka drzemie w silniku. Każde, nawet najdrobniejsze muśnięcie (swoją drogą zbyt lekko pracującej) manetki gazu i pomruk zaczyna być donośniejszy. Po chwili czuję się pewnie, więc zaczynam korzystać z tego, co do zaoferowania w kwestii frajdy z jazdy ma Fat Bob.

A jedzie się naprawdę wygodnie, zawieszenie w połączeniu z trochę baloniastymi oponami i miękkim siedzeniem nieźle wybiera nierówności. O dziwo, te same opony sprawiają, że w długich winklach udaje się zachować niezłą precyzję przy sporym przechyle. Duży rozstaw kół wymusza jednak przeciwskręt przy przejazdach przez większość małych rond.

Energiczny start spod świateł może zaskoczyć. Silnik zaczyna bulgotać aż do grzmienia i zaraz potem czuć, że niewidzialna siła 132 Nm (przy 3 250 obr./min) przesuwa ciało na koniec siedzenia. Ponad 300-kilogramowy Fat Bob w takiej sytuacji ma ochotę najzwyczajniej zdjąć z siebie jeźdźca. Teraz już wiem, skąd wziął się specyficzny profil siedziska.


Wg danych producenta przyspieszenie do 100 km/h zajmuje poniżej 4 sekund. Zamknięcie gazu powoduje bardzo szybkie hamowanie silnikiem, co obytych z silnikami V2 nie powinno zaskoczyć - reszta niech uważa w deszczu.

Prędkości maksymalnej nie sprawdzałem, zresztą wstyd tym pędzić szybciej niż 120 km/h. To jest cruiser, a nie ścigacz. Odpada też pchanie się między autami w korkach. Raz, że głupio to wygląda, a dwa, że motocykl jest za szeroki.

W parze z silnikiem, jakby na przekór obiegowej opinii, idą hamulce. Dwie tarcze pływające z przodu i jedną litą z tyłu doposażono w ABS. Zestaw bardziej niż wystarczający nawet podczas jazdy z pasażerem. Klamka i dźwignia działają płynnie i łatwo dozować siłę hamowania.

O spalaniu wspomnę tylko, że pojemność i masa, w mieście, przekładają się na dwucyfrowy wynik. W trasie zejść można do ok. 6 litrów.

Podsumowanie i koszty

Moim zdaniem Harley Davidson Fat Bob może być naprawdę świetnym kompanem na co dzień, jednak użytkowanie Fat Boba tylko w mieście mocno go ogranicza. Czuć, że ten Harley żyje i chce jeździć, ale nie w korkach.

Z drugiej strony, jako "codzienny" motocyklista, do tej pory nigdy jeszcze nie spotkałem się z taką życzliwością ze strony kierowców i ludzi w ogóle, jak właśnie w czasie jazdy Harley’em. Fat Bob naprawdę przykuwa uwagę i to w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Kciuki w górę, zagadywanie przez nieznajomych na światłach, uśmiechy kobiet w przeróżnym wieku, itd. Na upartego, po sześciu dniach użytkowania miałbym ze cztery nowe znajome. Na ścigaczach takich wrażeń nie uświadczysz! Niestety taka przyjemność kosztuje. Katalogowo to ponad 75 000 zł za "goły" pod względem akcesoriów motocykl. Myślę jednak, że jeśli ktoś marzy o Harley’u, ma odpowiednie zasoby i doświadczenie z różnymi motocyklami, powinien rozważyć dłuższą przyjaźń się z tym grubasem.

Tekst i zdjęcia Wiktor Holak

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy