Unia uderza w samochody elektryczne. Certyfikaty energetyczne dla pojazdów

Po wyroku na samochody spalinowe przyszedł czas, by rozprawić się z elektryczną motoryzacją. Parlament Europejski zajął się właśnie sprawą tzw. śladu węglowego pojazdów z silnikami elektrycznymi. Te mniej ekologiczne mogą zniknąć z dróg Starego Kontynentu już w 2027 roku.

Przypominamy - 14 lipca poznaliśmy ramowe założenia dotyczące tzw. "Zielonego Ładu" czyli planu uczynienia Unii Europejskiej "neutralną pod względem emisji CO2". Jego ambitne wytyczne zakładają, że od 2035 roku w krajach Wspólnoty nie zarejestrujemy już żadnego nowego samochodu osobowego o napędzie spalinowym. Nie myślcie jednak, że "wystarczy" jedynie przesiąść się na samochody elektryczne. Je również czeka wkrótce prawdziwa rewolucja. Te które nie spodobają się europejskim urzędnikom, będą musiały zniknąć z oferty lub... staną się o wiele droższe!

Reklama

Parlament Europejski stworzył właśnie liczący 142 strony dokument mający "zachęcić" producentów samochodów do produkowania trwalszych i "bardziej przyjaznych środowisku" akumulatorów trakcyjnych do elektrycznych aut. Unia chce bowiem sprawdzać całkowity ślad węglowy takich pojazdów. W tym celu w najbliższych latach wprowadzony zostanie specjalny system etykietowania akumulatorów (certyfikaty energetyczne), podobny do tego, jaki znamy dziś chociażby ze świata opon. W latach 2024-2026 Unii wystarczyć mają proste deklaracje o "śladzie węglowym". Producent będzie musiał informować, ile dwutlenku węgla powstaje przy produkcji i dystrybucji jego pojazdów. Począwszy od lipca 2027 roku system stanie się jednak zdecydowanie bardziej represyjny. Projekt zakłada wprowadzenie kar dla producentów, których baterie przekraczać będą stworzone przez Wspólnotę limity.

Całkowity ślad węglowy sprzedawanych w UE samochodów elektrycznych uwzględniać ma m.in... wpływ transportu. Oznacza to, że poważne problemy mogą mieć marki importujące swoje pojazdy np. z Chin. Nowe przepisy mogą więc mocno uderzyć chociażby w Volvo, które importuje swoje auta na kontynent w ramach tzw. nowego Jedwabnego Szlaku. Z drugiej strony ucierpieć mogą jednak najmniej zamożni kierowcy. Przy takim scenariuszu skokowego wzrostu ceny spodziewać się można chociażby w przypadku najtańszego dziś elektryka - Dacii Spring.

Wprowadzenie certyfikacji baterii to część szerszego planu mającego na celu uniezależnienie się Unii Europejskiej od producentów z Chin i dostawców metali chociażby z Afryki. Zakłada on m.in. recykling zużytych akumulatorów właśnie na terenie Wspólnoty, co - w szerszej perspektywie - pozwoli lepiej wykorzystać wydobyte już surowce. Przykład? Od 2030 roku planowane jest wprowadzenie przepisów regulujących minimalną zawartość kobaltu, ołowiu, litu czy niklu pochodzącego z recyklingu w fabrycznie nowych bateriach do pojazdów sprzedawanych w UE.

Klientów koncernów motoryzacyjnych cieszyć mogą właściwie tylko deklaracje o łatwiejszym dostępie do informacji o kondycji baterii. Wiadomo, że właśnie stan akumulatora w głównej mierze warunkować będzie wartość pojazdu na rynku wtórnym. Nowe przepisy mają zagwarantować klientom możliwość łatwiejszego wglądu w kondycję baterii, a co za tym idzie, zminimalizować ryzyko zakupu mocno wyeksploatowanego samochodu. Problem w tym, że - akurat w tej kwestii - brakuje konkretów.

Nie ulega wątpliwości, że kurs na elektromobilność wymagać będzie od europejskich nabywców ogromnych wyrzeczeń. Już dziś, jak wynika z danych JATO Dynamic, średnia cena auta bateryjnego jest nawet o 70 proc. wyższa niż w przypadku pojazdu z silnikiem spalinowym. Wraz z wprowadzaniem kolejnych obostrzeń w dostępie do tych drugich granice będą się wprawdzie zacierać, ale tego typu deklaracje nie pozostawiają złudzeń, że elektryczna motoryzacja (czyli docelowo jakakolwiek motoryzacja) będzie raczej przywilejem, a nie propozycją dla mas. 

PR

***


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy