Kwadratura koła polskiej elektromobilności
Elektromobilność w Polsce wciąż jest w powijakach. Powodem tego stanu rzeczy są głównie wysokie ceny samochodów elektrycznych.
Polaków nie stać zresztą nie tylko na samochody bateryjne, ale nawet na nowe samochody spalinowe. Tylko 1 na 4 samochody wyjeżdżające z polskich salonów trafia w ręce prywatne, reszta kupowana jest przez firmy. To oznacza, że Polacy kupują w ciągu nieco ponad 100 tysięcy nowych aut, czyli niewiele więcej niż jest importowych używanych w... miesiąc.
To wszystko sprawia, że dziś polska elektromobilność istnieje głównie w mediach. Po polskich drogach jeździ zaledwie 18 tysięcy aut elektrycznych, z czego znów zdecydowana większość zarejestrowana jest na firmy, jednostki samorządowe (co wymusza ustawa o elektromobilnośc) oraz... dilerów, którzy muszą mieć takie auta do jazd testowych dla klientów. I jest to kropla w morzu 19 milionów zarejestrowanych w Polsce samochodów osobowych.Problem jest jednak taki, że w perspektywie kilkunastu lat coraz trudniej będzie kupić samochód spalinowy. Producenci, przyduszani przez Unię Europejską coraz bardziej drastycznymi normami emisji spalin, stopniowo przestawiają się na produkcję samochodów elektryczny, podobno bezemisyjnych.
Dlaczego podobno? Otóż, żeby być precyzyjnym należałoby używać sformułowania "lokalnie bezemisyjnych". Lokalnie bowiem samochód elektryczny faktycznie podczas jazdy nie emituje spalin. Jednak prąd w gniazdku nie bierze się znikąd. Co gorsza, w polskich warunkach bardzo rzadko bierze się z odnawialnych źródeł energii. Najczęściej (w około 65 procentach) bierze się po prostu z węgla. Z węgla, którego spalanie w elektrowni oznacza emisję CO2. Tego samego CO2, którego emisję próbuje ograniczyć Unia Europejska, narzucając drakońskie normy na samochody.
Jak duży jest to problem, mieliśmy okazję przekonać się przy okazji ostatnich radykalnych podwyżek cen energii elektrycznej (co swoją drogą również nie zachęca do zakupu aut elektrycznych...). By ograniczyć ich skalę rząd przygotował tzw. tarczę inflacyjną. W jej ramach obniżono na trzy miesiące (od początku stycznia do końca marca) VAT z 23 do 5 proc. oraz zwolniono gospodarstwa domowe z akcyzy na pięć miesięcy (od początku stycznia do końca maja). By pochwalić się tarczą na sprzedawców energii rząd narzucił tzw. obowiązek informacyjny. W jego ramach firmy energetyczne miały poinformować konsumentów, że te wszystkie podwyżki cen energii elektrycznej to wina Unii Europejskiej, zaś rząd robi wszystko, by obronić nas, Polaków, przed zakusami Unii.
W wiadomości, którą w związku w wymogiem informacyjnym swoim klientom porozsyłał Tauron, można doczytać się ciekawych rzeczy. Otóż przedstawiono tam czynniki wpływające na cenę energii w taryfie G (czyli dla gospodarstw domowych). Co prawda, co jest swoistym kuriozum, nie znajdziemy tam pozycji pt. "koszt wytworzenia energii" (możemy się jedynie domyślać, że są tzw. koszty pozostałe, stanowiące 25 proc. ceny), za to dominującym czynnikiem, stanowiącym aż 59 proc. ceny energii elektrycznej, jest koszt uprawnień do emisji CO2, wynikający z Polityki Klimatycznej Unii Europejskiej!
Kolejne 8 proc. to obowiązki OZE (odnawialne źródła energii), również wynikające z Polityki Klimatycznej, ponadto koszty własne Tauronu (płace itp.) to 6 proc, akcyza - 1 proc. i marża firmy - 1 proc.
Innymi słowy, jeśli ktoś płaci za prąd 100 zł, to aż 59 zł z tego to kary za spalanie węgla i emitowanie do atmosfery CO2. Tego samego CO2, którego emisję mamy ograniczyć, przesiadając się na samochody elektryczne. Abstrahując od tego, że polska energetyka nie jest przystosowana do zwiększonego zapotrzebowania na energię elektryczną, którą wywołałby prawdziwy rozwój elektromobilności (już obecnie zdarzają się dni, gdy Polska musi importować energię) to zwiększone zapotrzebowanie na prąd, spowodowałoby zwiększona emisję CO2 i w efekcie - większe kary. Niestety, ale polska elekromobilność dziś nieuchronnie przywodzi na myśl znane powiedzenie o stryjku zamieniającym siekierę na kijek...
***