Zapalił się... trzy tygodnie po crashteście
Po tym, jak w trzy tygodnie po przeprowadzeniu crash testu zapalił się chevrolet volt, w Stanach Zjednoczonych wróciła dyskusja na temat bezpieczeństwa samochodów elektrycznych.
Wszystko zaczęło się od standardowego testu zderzeniowego, jakie w Ameryce przeprowadza agencja NHTSA (National Highway Traffic Safety Administration). Samochód został poddany testowi zderzenia bocznego w słupek (tzw. pole test), a następnie wrak trafił na parking. Trzy tygodnie później... stanął w ogniu.
Badania wykazały, że powodem pożaru były baterie. General Motors zapewnia, że instrukcja użytkowania chevroleta volt mówi, iż po zderzeniu baterie powinny zostać rozładowane. Podobnie po testach samochody konwencjonalne opróżnia się z paliwa. W tym wypadku tak się jednak nie stało.
GM poinformował również, że stosowne szkolenia dotyczące traktowania rozbitych i uszkodzonych samochodów elektrycznych dla firm holowniczych przeprowadzane są już od roku.
Podczas testu zlokalizowane w środku samochodu pod podłogą litowo-jonowe baterie zostały uszkodzone i doszło w nich do wycieku płynu chłodniczego Zostało to zresztą wykryte, bowiem samochód po teście jest kilkakrotnie obracany, właśnie celem zbadania wycieków. Nikt jednak nie spodziewał się, że wyciek płynu może doprowadzić do pożaru.
Po tym, jak samochód stanął w ogniu, NHTSA oraz Chevrolet niezależnie od siebie powtórzyły pole test. Żaden z rozbitych samochodów już się nie zapalił, co oznacza, że nie udało się ustalić, w jakich warunkach może dojść do pożaru.
Ostatecznie sprawy ognia nie uznano za szczególnie istotną, bowiem NHTSA przyznała voltowi maksymalną ocenę pięciu gwiazdek. W specjalnym oświadczeniu NHTSA poinformowało, że na podstawie obecnych danych nic nie wskazuje na to, by volt albo inny samochód o napędzie elektrycznym stwarzał większe zagrożenie pożarowe niż konwencjonalne pojazdy spalinowe. Jak dodano, niezależnie od rodzaju napędu, w szczególnych przypadkach poważnych wypadków może dojść do pożaru.
Przy okazji tej sprawy amerykańskie media poinformowały, że od grudnia zeszłego roku, kiedy to volt wszedł do sprzedaży, spaliły się jeszcze dwa inne samochody - oba sprawne, zaparkowane w garażach.
30 października ogień pojawił się w garażu domu w Mooresville, gdzie volt był podłączony do specjalnej, 240-voltowej stacji ładowania, i spowodował straty w wysokości 800 tys. dolarów. Nie zdołano jak na razie wyjaśnić, czy samochód w chwili wybuchu pożaru był ładowany czy proces już się zakończył. Oficjalne śledztwo nie wykazało również przyczyny pożaru, wiadomo jedynie, że ogień pojawił się najpierw w garażu. W efekcie lokalny dostawca prądu zalecił innym właścicielom samochodów elektrycznych niepozostawiania ich podczas ładowania bez nadzoru. Śledztwo trwa.
Wcześniej, w kwietniu, doszło do innego pożaru, w którym spłonął niemal nowy volt oraz wyprodukowany w 1987 roku suzuki samurai, przerobiony przez właściciela na pojazd elektryczny. W tym wypadku śledztwo wykazało, że volt okazał się nie sprawcą, ale ofiarą pożaru.
Tak czy inaczej, badania na bezpieczeństwem samochodów elektrycznych i ich litowo-jonowych baterii trwają. NHTSA niedawno ogłosiła, że do 2014 roku na specjalny program badawczy zostanie wydanych 8,75 mln dolarów. Wszystko przez to, że baterie litowo-jonowe mają tę niedobrą właściwość, że podczas ładowania rośnie ich temperatura, co w skrajnym przypadku może doprowadzić do wybuchu lub pożaru (w branży elektronicznej ogłaszano nawet wycofanie z rynku wadliwej partii baterii do laptopów). Dlatego w samochodach stosuje się specjalne układy chłodzące, a w urządzeniach elektronicznych - układy kontroli ładowania.
Czy więc samochody elektryczne są niebezpieczne? Statystyki pokazują, że nie. Po amerykańskich drogach jeździ już około 10 tys. samochodów elektrycznych (chevroletów volt i nissanów leaf; co ciekawe ten drugi pojazd cieszy się znacznie większym zainteresowaniem). Spaliły się trzy, przy czym przynajmniej w jednym przypadku samochód nie był źródłem ognia...