Platoński dylemat

Wrzuciłem kierunkowskaz i zjechałem na pobocze. Z prawej strony auta dobiegało dokuczliwe skrzypienie. Namolne - jak bzyczenie muchy, denerwujące, jak ziarenko w oku. Niby nic, a jednak. Dłoń szybko powędrowała do schowka - pustka. Do bocznych kieszeni - zero. Przekręciłem kluczyk, ruszyłem dalej - skrzyp, skrzyp, skrzyp... Czy tak właśnie rodzi się obsesja? Może skrzypi, gdy skręcam w lewo? Albo, gdy koło wypełnia dziurę w jezdni? Jest tyle samo argumentów za, co i przeciw. Już wiem! To blokada drzwi!

Na pewno! Wcisnąłem czopek. Przez dłuższą chwilę wnętrze pojazdu wypełniła cisza. Potem, o dziwo, usłyszałem drżenie... lewej szyby!!! Czyżby skrzypienie wędrowało po kabinie? W końcu uznałem, że problem w istocie rzeczy jest platoński, więc filozoficzny. Pragniemy doskonałości, poszukujemy jej w rzeczach, w dodatku produkowanych seryjnie. Jak dzieci. Tymczasem marka nie znaczy dziś już nic. To tylko znak reklamowy, zapewniający ciągłą sprzedaż. Ford, honda, fiat... Hasła, foldery. Psycholodzy takie przemyślenia, których celem jest redukcja stresów, nazywają racjonalizacją.

Reklama

To było 10 tysięcy kilometrów temu. Wybór wydawał się prosty: volkswagen - za drogi, focus - za głośny, toyota za ciasna i wtedy ze starą budą - na horyzoncie zamajaczyła honda. - To całkowicie nowe auto - mówili sprzedawcy. I rzeczywiście. Samochód zachwycał przestronnością. W dodatku był wyższy od poprzednich modeli o 8 centymetrów, dzięki czemu można nim teraz wjechać bez ryzyka na krawężnik.

Miałem już hondę, do wszystkich dawnych zalet dopisałem więc kolejne i spodziewałem się rewelacji. Dziś, gdy minęły pierwsze zachwyty, pora na kilka słów krytycznych.

Bryła jest ładna, ale... skrócona maska nie wygląda już tak sportowo jak w poprzednich wersjach. A jeśli zerknąć na tył... widzimy wielką, wypiętą, tłustą pupę nosorożca olbrzyma. Trzeba by chyba domontować spojler - podróbka kosztuje 1000 złotych, oryginalny - 1400.

Kiedy złożymy fotele, zwłaszcza tylne, z niedowierzaniem zerkniemy na tapicerkę. Od spodu wystają żółte gąbki! Zupełnie tak, jakby mężczyźnie w garniturze spod nogawek wystawały troczki kalesonów. Całość wykończenia prezentuje się więc licho i tandetnie. Jakże inaczej niż w poprzednich modelach!

Żeby poprawić sobie humor, włączmy radio. Pomijam, że do dziś korzystam tylko z podstawowych funkcji, może jestem za głupi, ale ten dźwięk... dobiegający jak ze studni! Ano właśnie. Głośniki umieszczono w drzwiach, choć mogłyby się zmieścić również i przy tylnej, albo przedniej szybie, gdziekolwiek, byle muzyka była słyszalna we wszystkich pasmach. Czyli po prostu - normalnie!

Siadamy za kierownicą. Jest miło, przytulnie i bardzo wygodnie, choć wysokość fotela reguluje pokrętło. Nie wszyscy to lubią, ja lubię. A jednak konia z rzędem temu, kto bez wysiłku sięgnie z fotela kierowcy do prawego lusterka. Odległość jest tak wielka, że elektroniczne sterowanie wydaje się konieczne. Można je zainstalować za - bagatela - 2 tysiące. Bolesne? Ale w końcu z tym wszystkim należy się pogodzić. Powiedzmy szczerze - nie oceniamy przecież "rolsa". Szkoda tylko, że w angielskiej fabryce zdarzają się niedoróbki i w rezultacie trzeba później jeździć do serwisu.

Pierwsze olśnienie przyszło po przejechaniu 10 kilometrów. Wlot powietrza był po prostu nieczynny. Listki złożyły się wewnątrz. Mechanicy faksowali do centrali w Warszawie, która nadesłała szybko rysunek techniczny. Kręcili głowami - coś zdumiewającego! No, ale to drobiazg, jedźmy dalej.

100 kilometrów - spryskiwacz bije za nisko. Poradzimy sobie wypróbowaną metodą, jak w polonezie, przy użyciu szpilki. Pomoże sąsiad - omnibus. Zdziwiony? - Tak to bywa.

1000 kilometrów. Wyczuwam drżenie lewej szyby. Jazda po kostce brukowej staje się wyjątkowo przykra. Słychać dzwonienie. Mechanik w serwisie znajduje przyczynę - to blokada drzwi, sprzężona z autoalarmem, czegoś zapomniano po prostu dokręcić. No, ale drobiazg, jedźmy dalej.

5000. Przesuwam osłonę przeciwsłoneczną. Nagle wypada z prowadnicy i wszelkie próby jej ponownego osadzenia spełzają na niczym. Mały, złośliwy groszek nie chce wskoczyć na swoje dawne miejsce. Spogląda na mnie szyderczo, wyśmiewa się z daremnych usiłowań - zyg, zyg, marcheweczka - znowu pojedziesz do serwisu!

9000 kilometrów. Zaczyna skrzypieć sprzęgło. Ale dopiero po godzinie jazdy. Najpierw delikatnie, potem ostro, w końcu przypomina dźwięk, jaki wydaje stara wersalka. Każdorazowa wizyta w serwisie wymaga więc wcześniejszego rozgrzewania auta. Trzeba rano wstać, pojeździć - nic za darmo. Kolejno: smarujemy sprężynę?, wymieniamy sworzeń, wreszcie pompę. Uff... teraz wreszcie...

10 000 kilomerów. Środkowy zagłówek nie daje się wyjąć. Po długotrwałej i zaciętej walce wyrywam z fotela długą, metalową rurę. I natychmiast wkładam do środka. W serwisie coś poradzą - naoliwią? No, ale drobiazg, jedźmy dalej.

- Mam dziwne spostrzeżenie. Wkrótce po zakupie samochodu wyjechałem do Austrii, gdzie silnik pracował dynamicznie. Teraz... jakby osłabł? Trzeba zrobić testy na autostradzie. Testy nie wypadają jednak pomyślnie. W serwisie radzą jeździć na wysokich obrotach - 4-5 tysięcy. Dlaczego wcześniej było lepiej? Tajemnica wyjaśnia się na stacji Shella, po zatankowaniu V-power 95 - znów jest cicho, dynamicznie, tylko, niestety... cena.

Układam w głowie ten krzywdzący tekst - bo świadomie pomijam wszystkie zalety auta, wielokrotnie już opisane przez moich kolegów - ale nie mogę skończyć, bo denerwuje mnie skrzypienie, dobiegające z prawej strony samochodu. Trudno. Nie pojadę już więcej do serwisu, zgłośnię radio, będę śpiewał albo trenował silną wolę. Ostatecznie lepsze to od piszczących hamulców w poprzednim modelu. Cóż, nie można, po prostu, mieć wszystkiego.

Porozmawiaj na Forum.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: blokada | Auta | dylemat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy