Niespodziewany zwrot akcji w sprawie Euro 7

​Szykowana na Starym Kontynencie norma emisji spalin - Euro 7 - w jej pierwotnym kształcie oznaczałaby absolutny koniec samochodów spalinowych. Wygląda jednak na to, że silnik o spalaniu wewnętrznym nie wykonał jeszcze ostatniego suwu wydechu...

Jak informuje VDA, czyli Niemiecki Związek Producentów Motoryzacyjnych - najprawdopodobniej uda się wypracować rozwiązanie, które pogodzi - nieugięte do tej pory - stanowisko Komisji Europejskiej i postulaty branży motoryzacyjnej. Nadzieję na porozumienie w drażniącej kwestii daje nowe stanowisko "CLOVE Konsortiums", czyli europejskiej grupy doradczej do spraw emisji.

W opinii prezes VDA - Hildegardy Muller - która szczegółowo zapoznała się z nowymi ustaleniami - założenia stawiane konstruktorom zostały wreszcie "urealnione" i wiele wskazuje na to, że będą one możliwe do spełnienia. Muller nie zdradziła szczegółów technicznych, ale optymistyczny ton jej wypowiedzi pozwala sądzić, że sprawy idą w dobrym - dla kierowców - kierunku. Podsumowując: w najbliższym czasie czekać nas będzie najprawdopodobniej kolejny wysyp rożnej maści napędów hybrydowych, ale dni samego silnika o spalaniu wewnętrznym nie zostały jeszcze policzone!

Reklama


Pierwotne założenia szykowanej europejskim kierowcom normy Euro 7 zdawały się listą pobożnych życzeń osób stojących na bakier z fizyką. Przypominamy, że Komisja Europejska chciała nie tyko ograniczyć dopuszczalną emisję spalin do 30 gramów CO2/km (obecnie 95 gramów CO2/km!) ale też monitorować ją w każdym z wprowadzonych na rynek pojazdów przez okres 15 lat lub 240 tys. km (i oczywiście karać producentów za jej przekroczenie)... W praktyce oznaczałoby to wyrok śmierci dla wszystkich samochodów zasilanych silnikami tłokowymi o spalaniu wewnętrznym. Emisja w prostej linii zależy przecież od zużycia paliwa, a żaden producent nie mógłby brać odpowiedzialności za postępowanie kierowców.

Do tej pory Komisja Europejska pozostawała głucha na wszelkie argumenty, a kierowcy łapali się za głowy. By - zdecydowanie - przekroczyć limit wystarczyłoby przecież podpiąć do samochodu przyczepę lub zamontować na aucie bagażnik dachowy. Nie jest przecież niczym odkrywczym, że na zużycie paliwa wpływają takie czynniki jak np. masa pojazdu czy temperament kierowcy.

Wygląda jednak na to, że to czego nie udało się dokonać logice, osiągnęła... ekonomia. Narzucenie producentom absurdalnych poziomów emisji mogłoby skutkować poważnym załamaniem europejskiej gospodarki. Likwidacja fabryk oznaczałaby - idące w tysiące osób - redukcje zatrudnienia. W tym miejscu warto dodać, że sektor motoryzacyjny odpowiada za około 15 proc. unijnej gospodarki.

Dodatkowe obciążenia dla branży, która szczególnie mocno odczuła już wpływ koronawirusa, w szerszej perspektywie oznaczałyby m.in. ogromny wzrost wydatków socjalnych. To, w połączeniu z kolejnymi podwyżkami cen pojazdów, mogłoby również skutkować skokowym obniżeniem standardu życia i powrotem do starych problemów pokroju wykluczenia komunikacyjnego.

Muller stwierdziła, że "niemiecki przemysł motoryzacyjny stawia na neutralność dla klimatu najpóźniej w 2050 roku". Dodała również, że "to nie silnik spalinowy jest problemem dla klimatu, lecz paliwa kopalne". Zadeklarowała przy tym, że producenci przywiązywać muszą większą wagę do "ekspansji e-paliw ze zrównoważonych źródeł energii". Co więcej, w jej opinii, dzięki "urealnieniu" wymagań stawianych producentom "wkrótce na rynku pojawić się mogą najczystsze samochody z silnikami benzynowymi i - uwaga - wysokoprężnymi". Kto by się spodziewał!
Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy