Kiedyś śniadanie jadano leżąc na świeżo polakierowanych nadwoziach Fiatów 125p

​Mimo wszelkich narzekań na upadek motoryzacji, którą dzisiaj rządzą księgowi, urzędnicy i ekolodzy, nadal są modele samochodów, którymi zachwycają się miliony ludzi na całym świecie. Jednak równie fascynujące, jak same pojazdy, mogą być procesy ich produkcji.

Fabryka Samochodów Osobowych FSO na Żeraniu, Warszawa, lata 60
Fabryka Samochodów Osobowych FSO na Żeraniu, Warszawa, lata 60Fot. Tadeusz KowalskiEast News

- Wielokrotnie odwiedzałem fabryki aut i podzespołów, wykorzystywanych w przemyśle motoryzacyjnym i za każdym razem było to dla mnie duże przeżycie - opowiada jeden ze znajomych, z wykształcenia magister inżynier mechanik.

- Pod koniec epoki gierkowskiej, jeszcze jako student, pojechałem do warszawskiej FSO na Żeraniu. Imponowała rozmachem, ale najbardziej wrył mi się w pamięć widok robotników, którzy jedli drugie śniadanie, siedząc lub leżąc na świeżo polakierowanych nadwoziach fiatów 125p. W brudnych ferszalunkach i buciorach! To świadczyło o podejściu do spraw jakości w czasach PRL.

W połowie lat 90. byłem w Malezji, gdzie miałem okazję zwiedzić zakłady, produkujące samochody marki Proton, ostatnio przejętej przez chiński koncern Geely. I znowu zaskoczenie - supernowoczesny, elegancki biurowiec, a w hali niemal manufaktura. Mnóstwo krzątających się ludzi, wiele czynności, łącznie z transportem części, wykonywanych ręcznie.

Jak wyjaśniali nam miejscowi menedżerowie, ze względu na bardzo tanią siłę roboczą nie opłaca im się inwestować w maszyny i zautomatyzowane linie montażowe. Dzięki temu nie tylko oszczędzają miliony dolarów, ale też są chwaleni przez swój rząd za walkę z bezrobociem.

Całkowicie odmienne wrażenia wyniosłem kilkanaście lat później z wizyty z fabryce silników Fiat Powertrain Technologies w Bielsku Białej. Jasno oświetlona, klimatyzowana hala. Cisza. Idealny porządek. Sterylna czystość.  Żadnych śladów oleju, rozlanego chłodziwa z obrabiarek, żadnych walających się szmat nasączonych smarami. Żadnych przykrych zapachów. Zero charakterystycznego dla tradycyjnych fabryk zgiełku i pośpiechu. Bezszelestnie przesuwające się ramiona robotów. Wpatrzeni w ekrany monitorów pracownicy. Usłyszałem wówczas, że operacje obróbki elementów składowych silnika Twin Air są prawie całkowicie zautomatyzowane, a ich montaż - w ponad 60 proc. 500-osobowa załoga zajmuje się głównie nadzorowaniem urządzeń.

Czystością, nowoczesnością i organizacją zaimponowała mi również fabryka, należąca do spółki Shanghai Volkswagen rozpościerająca się na 187 hektarach w parku przemysłowym w pobliżu chińskiego miasta Ningbo. Została zbudowana kosztem 1,9 miliarda dolarów.  5700 pracowników może produkować w niej rocznie 300 tysięcy samochodów.

Zakłady  te nijak nie pasują do naszych stereotypowych wyobrażeń o chińskiej gospodarce. Dlatego śmieszą mnie opinie, że fabryki w Chinach produkują badziewie; że trzeba wystrzegać się aut, pochodzących z Turcji; że w Japonii montuje się pojazdy staranniej niż Niemczech, w Niemczech dokładniej niż Wielkiej Brytanii, w USA precyzyjniej niż Meksyku i tak dalej.

Otóż dzisiaj nikt nie może pozwolić sobie na fuszerkę. To za dużo kosztuje. W zrobotyzowanych  fabrykach obowiązują ściśle określone przez wymogi koncernów motoryzacyjnych standardy, procedury, znormalizowane procesy kontrolne. Nie wierzcie w utrwalone stereotypy. Jeżeli samochody mają jakieś powtarzające się wady, to wynikają one nie z ludzkiego niedbalstwa podczas produkcji, lecz z błędów konstrukcyjnych, materiałowych, technologicznych.

Tyle nasz inżynier. Trudno mu odmówić racji. A zawsze miło popatrzeć na taniec robotów przy taśmie montażowej w fabryce samochodów. Takich choćby jak ten zarejestrowany w zakładach w Rastaat, gdzie powstają mercedesy klasy A.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas