Panda kontra Panda

Nowej Pandzie, która oto stała przede mną gotowa do testu, umieściłam poprzeczkę dość wysoko: udowodnienie, że ma tylko jedną wadę - nie jest moją własnością. Nie żebym była osobą szczególnie wymagającą w dziedzinie motoryzacji, ale bardziej z racji tego, że będąc posiadaczką jednej pandy czułam się uprawniona do wydawania kategorycznych sądów.

Wiedziałam jednak od początku, że przynajmniej w kwestii koloru nowe dzieło mechaników i stylistów z Turynu odpada w przedbiegach. Bo czyż miła dla oka barwa świeżej, acz nieco przybladlej jajecznicy, może konkurować z rozmachem i odwagą rozdzierająco różowej i niepowtarzalnej wersji Pink starej Pandy? Rzec można de gustibus..., lecz w głębi serca wiedziałam, że pierwszą rundę wygrał starszy zawodnik.

Wynik całej konfrontacji - mimo, iż początkowy pomyślny dla wieku i doświadczenia - zdawał się nieodgadniony. Ale do dzieła!

Drzwi otwarte, wchodzę do środka... Do starej pandy zwykle wsiadam, tu weszłam niczym na stopień, gdyż w istocie wyższy to poziom, ale zasiadłszy za kierownicą mam już szersze i bardziej przestrzenne pole widzenia.

Reklama

Rzut oka na lusterka boczne i wsteczne - nic do zarzucenia: szeroki, daleki krąg widzenia. Dwa zegary na desce rozdzielczej, dwa wskaźniki (paliwa i temperatury) to akurat tyle, ile może spamiętać każda nie-brunetka, nie-szatynka i nie-ruda w jednej osobie. Regulatory ogrzewania, radia, elektrycznych szyb, obiegu powietrza oraz parę innych przycisków, których przeznaczenia z racji przynależności do lepszej części ludzkości nie muszę znać - w zasięgu ręki, dokładnie tam, gdzie lubię je mieć. Wprawdzie stara panda ma ich ze 3 razy mniej, to i tak do dziś nie wnikam drobiazgowo w ich przeznaczenie.

By łatwo i bez wysiłku ruszyć z miejsca, zwłaszcza na zatłoczonym parkingu, używamy opcji city. Nie muszę chyba tłumaczyć, że w starej pandzie układ kierowniczy był taki, jaki w antycznych czasach stosowano w pojazdach czterokołowych, a słowo "wspomaganie" znano bodaj tylko z litanii do Serca Jezusa.

Po mieście poruszamy się sprawnie, w wyciszonym wnętrzu pojazdu nudę w korkach zabijamy dźwiękami płynącymi z radiomagnetofonu, a przecież można by zażyczyć sobie odtwarzacza CD i mp3 i zmieniarkę płyt umieszczoną w bagażniku. Ale to tylko nowa miejska, rodzinna czy też kobieca Panda, a nie jakaś tam limuzyna.

Jazda po mieście byłaby całkiem komfortowa i beztroska, gdyby nie rzut oka na komputer pokładowy, a zwłaszcza spalanie, które w nowej Pandzie dochodzi do 8 litrów na 100 km. Pod tym względem stara panda zachowuje się znacznie bardziej przyzwoicie - spalanie ocenia się tam "na oko", bez komputerów czy wyświetlaczy. Jednak silnik 1,2 l i obecność 60 koni w nowej Pandzie do takiego zużycia paliwa zobowiązuje. I to oczywiste, że jak się da w stajni dobrze podjeść to z przyjemnością i satysfakcją można dać w długą i pościgać się dla żartu z przedstawicielem innej rasy dwuśladów uznających, że w koncernie Fiata podejmujemy dyskusję tylko od Punto wzwyż.

My tu gadu gadu, a naraz wyjechaliśmy z miasta i czeka nas kilkadziesiąt km podróży. Komputer resetujemy, by wiedzieć, jakie są parametry sprzętu w trasie.

Rozbieganymi oczami szukamy staroświeckiego paska z nabijanymi kilometrami, ale nic z tego - po te szczegóły musimy się udać do wszechwiedzącego komputera. Trudno jednak wciąż przerzucać się z danych o spalaniu na dane o przebiegu. Szkoda, że Włosi nie wycięli w jednym z zegarów paska. Niby szczegół, ale tych, co to mają węża w kieszeni i lubią kontrolować spalanie drobiazg ten irytuje. Uspokoić ich może nieco niższe spalanie na trasie - 6-6,5 l. na sto kilomentrów.

Komfort jazdy zadowalajacy, jazda równa, miarowa jak na takie gabaryty auta, zawieszenie pozwalałoby nawet w trakcie jazdy wymalować usta w lusterku, lecz niestety po stronie kierowcy go nie ma! Producent tak dbały o szczegóły (przytwierdził opodal hamulca ręcznego uchwyt na dwa kubki) nie wykazał się tu znawstwem potrzeb kobiecej duszy. Nie trafił też z przysłonami słonecznymi, mają za dużą powierzchnię, opuszczone do końca... zasłaniają szczyt drogi. Z trudem znajduje się pozycję pośrednią. Wprawdzie w starej pandzie nie można ich nawet przełożyć na boczną szybę, ale tu do wyższego standardu zdążyliśmy się już przyzwyczaić.

Znowu zagadaliśmy się, a warunki na drodze się zmieniły i oto wjechaliśmy w rejon dziewiczego śniegu i lodu nie skażonych ingerencją pługa. W pierwszym odruchu hamowanie, z pomocą przychodzi chroboczący znajomo ABS. Nie tracimy przyczepności, nie wpadamy w poślizg. Już nieco odważniej dodajemy gazu, by po chwili jednak poczuć tę właściwą zimie i nie przez wszystkich lubianą lekkość i ślizganie. Bez wątpienia lód to nie najlepsza nawierzchnia dla pojazdów innych niż sanie, ale stosunkowo niewielka masa pandy i wysoko umieszczony punkt ciężkości przy takich warunkach atmosferycznych zadowolić powinny amatorów białego szaleństwa. W odwodzie jest jednak ABS i właściwe trzymanie się auta w zakręcie.

Ze starą pandą też można było sobie w takich warunkach poradzić - bez ABS-u, innych dodatkowych obciążeń była na tyle lekka, że z łatwością można ją było wypchać z przydrożnej zaspy czy rowu.

Jednak w nowej Pandzie jazdę kończymy zgodnie z planem, bez nieprzewidzianych przygód, bez mrożących krew w żyłach opowieści, które potem można włożyć między bajki "Były sobie pandy dwie..."

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy