Żółty przycisk a godność człowieka
Czy istnieje jakikolwiek związek między żółtymi przyciskami na przejściach dla pieszych a godnością człowieka? Okazuje się, że tak i to ścisły.
Jedną trzecią wszystkich ofiar śmiertelnych wypadków drogowych w Polsce stanowią piesi. Do niedawna byliśmy przekonywani, że najskuteczniejszym sposobem na poprawę owych fatalnych proporcji jest rozdzielanie ruchu pieszego od samochodowego, najlepiej przez skądinąd kosztowną budowę przejść podziemnych i kładek nad jezdniami. Dzisiaj już wiemy, iż był to pogląd głęboko niesłuszny. Oczy otworzyli nam obrońcy piechurów, wskazujący, że spychanie pieszych pod ziemię lub zmuszanie ich do mozolnego wspinania się po schodach na kładki jest jaskrawym przejawem dyskryminacji najsłabszych uczestników ruchu drogowego. W wielu miastach, m.in. w Krakowie, trwa akcja przywracania klasycznych naziemnych "zebr", nawet na najruchliwszych skrzyżowaniach, przy których znajduje się tunel lub kładka. Każdy tego rodzaju "sukces" z satysfakcją odnotowują lokalni aktywiści, widząc w takich działaniach powrót do normalności.
Dlaczego właściwie zmusza się spacerowiczów do korzystania z chodników? Jako "najważniejsi w mieście użytkownicy ulic" powinni mieć swobodny wybór i pełne prawo do chodzenia gdzie chcą i jak chcą, nawet środkiem jezdni
A wspomniane na wstępie żółte przyciski przed wejściem na pasy? Otóż również ich obecność, z czego zupełnie nie zdawaliście sobie sprawy, poniża znaczną część społeczeństwa. Na ten palący problem już przed ponad pięcioma laty zwrócił uwagę Michał Beim, ekspert Instytutu Sobieskiego, pisząc w jednej z gazet: "Sam fakt, że pieszy musi grzecznie "poprosić" o przejście przez ulicę - nacisnąć guzik i odczekać na pozwolenie - czyni go na ulicy uczestnikiem ruchu drugiej kategorii". Ba, "prosić musi w sposób niezwykle uprzejmy - zdejmując rękawiczkę! Część przycisków działa tylko wtedy, gdy dotknie się go gołą dłonią".
Rzeczony specjalista rozprawia się z argumentem, że podobne rozwiązania są stosowane szeroko za granicą. Dzisiaj bowiem już wiemy, że bezmyślne kopiowanie zachodnich wzorców prowadzi w ślepą uliczkę. Mamy swój rozum i nikt nas nie będzie pouczać. Najwyższy czas, by polski pieszy wstał z kolan! Przecież, jak dowodzi Michał Beim, "w hierarchii użytkowników ulic on jest najważniejszy w mieście."
W 2014 r. nad dyskryminującą funkcją przycisków pochylili się członkowie stowarzyszenia "Zielone Mazowsze". Pismo z prośbą o interwencję w tej sprawie skierowali do rzecznika praw obywatelskich. Ich zdaniem, wspomniane urządzenia "mają na celu utrudnienie ruchu pieszych w mieście". "Nagminne montowanie" przycisków przy "zebrach" nazwali "kosztowną psychozą".
Najwyraźniej nic nie wskórali, co nie znaczy, że machnęli ręką i zapomnieli o dręczącym ich problemie. W ubiegłym roku z petycją w tej sprawie do prezydent Warszawy (przepraszam: prezydentki i wiceprezydentki, jak widnieje w nagłówku pisma) wystąpiło stowarzyszenie "Miasto jest nasze". Zwraca w niej m.in. uwagę (i tu, opierając się na osobistych doświadczeniach, muszę przyznać aktywistom rację), że żółte przyciski nie działają w sposób konsekwentny. Bardzo często ich użycie nie ma żadnego wpływu na cykl świateł. Niezależnie od tego, czy się je naciśnie czy nie, na pojawienie się zielonego światła dla pieszych czeka się tyle samo. W domyśle: zbyt długo.
Walka o godność pieszych trwa. A ja chciałbym nieśmiało wskazać na jeszcze inne przejawy ich jawnej dyskryminacji. Dlaczego właściwie zmusza się spacerowiczów do korzystania z chodników? Jako "najważniejsi w mieście użytkownicy ulic" powinni mieć swobodny wybór i pełne prawo do chodzenia gdzie chcą i jak chcą, nawet środkiem jezdni. Z drugiej strony, podążając takim tokiem rozumowania można będzie łatwo dojść do wniosku, że dyskryminowani są także kierowcy. Choćby przez zasadę ruchu prawostronnego. Obowiązującą wszystkich zmotoryzowanych w Polsce, niezależnie od ich osobistych preferencji i poglądów.