"Zginął, bo widocznie Bóg tak chciał" czy "po prostu miał pecha"?
Tegoroczne okołopierwszolistopadowe statystyki dobitnie potwierdzają, że wypadek drogowy jest zdarzeniem losowym, zależnym od wielu czynników. I że efekty prewencyjnych działań policji, która w okresie święta Wszystkich Świętych i Zaduszek tradycyjnie organizuje akcje o kryptonimie "Znicz" są w gruncie rzeczy niemierzalne. Co wreszcie zdają się zauważać sami zainteresowani.
Według oficjalnych danych od 31 października do 3 listopada na polskich drogach doszło do 268 wypadków, w których zginęło 25 osób, a 346 doznało obrażeń ciała. W tym samym okresie 2018 r. odnotowano o 99 więcej wypadków, większa też była liczba ich ofiar: zabitych o 23, a rannych o 116. Jak widać, zmiana jest ogromna, by nie rzec radykalna. Z czego wynika? Tego, niestety, na dobrą sprawę nie wie chyba nikt. Czyżby policjanci, pełniący służbę w ramach Akcji "Znicz", pracowali w tym roku z większym niż w poprzednich latach zaangażowaniem? Dysponowali lepszym sprzętem? A może piesi stali się przezorniejsi? Kierowcy zmądrzeli i zaczęli jeździć ostrożniej? Akurat w to ostatnie trudno uwierzyć, bowiem, jak słusznie zauważa w komentarzu jeden z internautów, polskie drogi wciąż wyglądają tak, jakby nieustannie rozgrywał się na nich "jeden wielki, amatorski OS w szaleńczym, ogólnonarodowym rajdzie".
Na co dzień, komentując jakąś nieoczekiwaną tragedię, odwołujemy się często do wyroków Opatrzności lub działania tajemniczego Fatum. Jednak w policyjnych powypadkowych raportach nie znajdziemy określeń w rodzaju: "Zginął, bo widocznie Bóg tak chciał" czy "Taki koniec był mu najwyraźniej przeznaczony" lub niechby "Po prostu miał pecha". Każde zdarzenie musi mieć swoją konkretną, realną przyczynę, chociażby podaną w szerokim i nader pojemnym ujęciu. Stąd właśnie owo sławetne "niedostosowanie prędkości jazdy do warunków panujących na drodze."
Skoro wypadki mają swoje przyczyny, najczęściej w postaci niewłaściwych zachowań uczestników ruchu, to znaczy, że można ich uniknąć. Z takiego założenia wychodzą również instytucje Unii Europejskiej, wyznaczając terminy, w których liczba śmiertelnych ofiar wypadków na drogach naszego kontynentu spadnie do zera. Niestety, tak określony cel jest tyleż ambitny, co utopijny. Owszem, gdy przeanalizować z osobna każdą z drogowych tragedii, można dojść do wniosku, że nie była ona nieuchronna.
Gdyby nie usiadł po pijanemu za kierownicę... Gdyby nie wyprzedzał na zakręcie... Gdyby nie zagapił się wjeżdżając z podporządkowanej na główną... Gdyby nie jechał za szybko, chcąc się popisać przed kumplami... gdyby zadbał o właściwy stan ogumienia w samochodzie...
Niestety, w skali makro, przy milionach pojazdów, pokonujących miliardy kilometrów, przy kierowcach o zróżnicowanych umiejętnościach, doświadczeniu, temperamencie, poczuciu odpowiedzialności, stanie zdrowia, przy pieszych, nie rozumiejących podstawowych zasad fizyki, błędów nie da się całkowicie wyeliminować. Tak wynika z prawa wielkich liczb. Co najwyżej można próbować ograniczać skutki wypadków, będących tych błędów konsekwencją. Przez poprawę infrastruktury drogowej, skuteczniejsze egzekwowanie przestrzegania przepisów ruchu, kampanie edukacyjne, udoskonalanie konstrukcji i wzbogacanie wyposażenia samochodów itp.
Bardzo duży, niezależny od nas wpływ na bezpieczeństwo mają warunki atmosferyczne i stan dróg (paradoksalnie, najwięcej wypadków zdarza się na prostych odcinkach szos o idealnej nawierzchni, przy słonecznej pogodzie) i intensywność ruchu. Nie do przecenienia jest także, choćby oficjalnie nie uznawana, rola przypadku, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, który sprawia, że ktoś znajduje się w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu. Dlatego nikt nie potrafi wiarygodnie uzasadnić tak znaczącego spadku liczby wypadków i ich ofiar podczas tegorocznego zaduszkowego weekendu (nawet policja nie chwali się , że jest to jej sukces). I nikt też nie pokusi się o prognozowanie, jak zakończy się akcja "Znicz 2020".