Polacy są jedynym rozsądnym narodem w Europie. Kupują "złom"
Najpierw kąpał się pan domu. Potem do wanny z tą samą wodą wchodziła jego małżonka. Następnie dzieci, po nich pies jaśniepaństwa, a na końcu, jeśli miała na to ochotę - służąca.
Taka kolejność kąpieli obowiązywała w czasach, gdy własna łazienka pozostawała luksusem, dostępnym dla nielicznych. Ta obyczajowa osobliwość sprzed wielu, wielu lat dziwnie kojarzy się z obecną sytuacją na rynku samochodowym.
Zaczyna się od Niemca, Francuza czy innego Holendra, który kupuje nowiutkie auto prosto z taśmy montażowej. Pojeździ nim kilka lat, po czym sprzedaje, jeszcze odrobinę pachnące fabryką, swojemu biedniejszemu rodakowi. Pojazd wiernie służy nowemu właścicielowi, przechodzi różne koleje losu, uczestniczy w jednej czy drugiej stłuczce albo i poważniejszej kraksie, aż wreszcie trafia w ręce rezydującego pod Berlinem, Hamburgiem, Amsterdamem rzutkiego przedsiębiorcy z tureckim, serbskim, albańskim rodowodem.
Wedle zwolenników "używek" współcześnie produkowane auta to przekombinowane, awaryjne, kosztowne w naprawach badziewie.
Ów doświadczony człowiek interesu jest już umówiony z kolegą z Polski, swoim stałym partnerem w biznesie. Nad Wisłą samochód zostaje odpicowany, zgodnie z oczekiwaniami klienteli odmłodzony licznikowo, pozbawiony śladów bolesnej przeszłości i zapachów, nijak już nie przypominających tych fabrycznych, po czym wystawiony na sprzedaż jako superokazja po niemieckim emerycie. Jego nabywca cieszy się ze starej-nowej fury, którą może zaimponować otoczeniu. Podobnie zadowoleni są kolejni jej użytkownicy. Absolutnie bezwypadkowe auto (czy, jak się to często dzisiaj czyta w ogłoszeniach: "autko") w full wypasie, do jazdy, nie wymagające wkładu finansowego, tylko z drobnymi poprawkami lakierniczymi, za jedynych kilka tysięcy złotych? Każdy by się cieszył...
Kto znajduje się na końcu owego motoryzacyjnego łańcucha pokarmowego, odgrywając rolę służącej ze wspomnianego na wstępie łazienkowego korowodu? Jak słychać, wyeksploatowane samochody z Polski są wywożone m.in. do Afganistanu...
Tysiące ofert w Internecie, przepełnione place komisów, drogi obstawione pojazdami z napisem "Sprzedam" na przyklejonych do szyb kartkach... Wydawałoby się, że krajowy rynek jest wręcz przesycony używanymi samochodami, tymczasem ich import bynajmniej nie maleje. Według danych Ministerstwa Finansów w 2013 r. sprowadzono do Polski dokładnie 711 865 takich aut, o 8 proc. więcej niż rok wcześniej. W tym samym czasie udało się sprzedać niespełna 290 tys. nowych samochodów osobowych, z czego tylko około 121 tys., czyli niewiele ponad 40 proc. kupili nabywcy indywidualni. Tę liczbę dodatkowo pomniejsza nasilający się prywatny reeksport; cudzoziemcy, którzy kupują auta w polskich salonach, czasowo je tu rejestrują, zaciemniając statystyki sprzedaży, a następnie wywożą i użytkują w swoich krajach.
Zdecydowana większość, bo ponad 48 proc. sprowadzonych w ubiegłym roku do Polski używanych samochodów, to pojazdy co najmniej dziesięcioletnie. Zaledwie niespełna 8 proc. stanowiły auta liczące do 4 lat. Dlaczego ćwierć wieku po historycznej przemianie gospodarczo-ustrojowej wciąż kupujemy tak wiele używanych, leciwych pojazdów? Według obiegowej opinii wszystkiemu winna jest panująca w kraju nędza. Hm... Czyżby?
Przecież Węgrzy, Czesi, Słowacy wcale nie są od nas wyraźnie bogatsi, a zainteresowanie importowanymi "używkami" w ich ojczyznach jest nieporównanie mniejsze. Zresztą według badań TNS Polska niemal jedna trzecia rodaków, których z uwagi na zarobki stać na nowy samochód, decyduje się jednak na zakup używanego.
Co ciekawe, tłumaczenie: "nie kupuję fabrycznej nówki, bo mnie na nią nie stać", faktycznie słyszy się raczej rzadko, a jeżeli już, to w kontekście oskarżeń pod adresem nieudolnego, złodziejskiego rządu i chytrych pracodawców, wyzyskujących zwykłych śmiertelników.
Częściej sięga się po argumenty natury technicznej i zdroworozsądkowej. Wedle zwolenników "używek", co przejawiło się choćby ostatnio w dyskusji na temat silników TSI montowanych w pojazdach grupy Volkswagena, współcześnie produkowane auta to przekombinowane, awaryjne, kosztowne w naprawach badziewie. Przeznaczone dla nie wiedzących co robić z forsą naiwniaków. Kto ma głowę na karku, wybiera konstrukcje być może technicznie przestarzałe, ale sprawdzone, niezawodne, a do tego z racji zaawansowanego wieku tanie. Poza tym tylko idiota pakuje pieniądze w blachę na kołach, która od razu po opuszczeniu salonu dilerskiego traci kilkanaście procent na wartości.
Z takiego rozumowania, wszechobecnego w komentarzach internetowych, wynikałoby, że Polacy są jedynym rozsądnym narodem w Europie. Cała reszta to kompletni kretyni. Tylko co będzie, gdy i oni kiedyś zmądrzeją? A nowe samochody, które teraz rzekomo tak lekkomyślnie kupują, zestarzeją się i zaczną dominować na rynku pojazdów używanych? Wzgardzimy nimi, czy z braku innej, godniejszej zaufania oferty, chcąc nie chcąc będziemy jednak je kupować, zastanawiając się, jak wyciąć zupełnie przecież zbędny filtr cząstek stałych, oszukać elektronikę, tanio naprawić turbinę, podmienić dwumas i zregenerować za pół darmo wtryskiwacze...