Polacy na dziennych jeżdżą także o zmroku. Na "biedaledach"
Szary, zamglony poranek. Szary samochód na szarej, mokrej ulicy. Prawie niewidoczny dla innych kierowców. Dlaczego jedzie bez świateł? Ależ ma je włączone! Te do jazdy dziennej. W końcu przecież jest dzień. Wedle kalendarza astronomicznego Słońce wzeszło już przed godziną. Nieważne, że skrywa je gruba warstwa chmur...
Takie, jak opisane powyżej, zachowania użytkowników aut są w naszym kraju powszechne. W ciemne, grudniowe dni szczególnie irytują, by nie powiedzieć - przerażają.
Ludzie wykształceni przed rokiem 1989, a jeszcze bardziej ci z maturą przedwojenną, prawdopodobnie kojarzą postać Katona, rzymskiego polityka, który każde swoje przemówienie kończył słowami: "A poza tym uważam, że Kartaginę należy zniszczyć". Dzisiaj w Internecie można natknąć się na komentatorów, którzy zabierając głos w dyskusji na dowolny motoryzacyjny temat, zawsze wtrącą parę zdań o bezsensowności obowiązku używania przez całą dobę świateł mijania. Posługują się różnymi argumentami. Bo w słoneczne dni takie światła są zupełnie niepotrzebne. Bo źle ustawione oślepiają kierowców pojazdów jadących z przeciwka. Bo skracają żywot żarówek w reflektorach, przez co narażają właścicieli aut na koszty. Bo zwiększają pobór energii, a zatem zużycie paliwa. A to znowu oznacza dodatkowe wydatki. Poza tym większe spalanie, to większa emisja spalin, smog i globalne ocieplenie.
Naklejanie na zderzaku dwóch wąziutkich pasków z kilkoma chińskimi diodami niewiadomej jakości kompletnie mija się z celem
Idziemy o zakład, że wśród zajadłych przeciwników "nadużywania" świateł mijania znalazłoby się sporo takich, którzy jednocześnie nie mają żadnych oporów przed włączaniem w mieście przeciwmgielnych halogenów, nie tylko zabronionym, lecz najczęściej zupełnie zbędnym, jak również przed skrobaniem szyb w samochodzie z pracującym silnikiem czy wyprawami autem po bułki do odległego o trzysta metrów sklepu.
Tak czy inaczej z uwagi na wyżej wymienione przesłanki i w trosce o zmotoryzowanych "ekologów" wymyślono energooszczędne światła do jazdy dziennej, z angielskiego określane skrótem DRL (Daytime Running Light). Tu pojawia się pierwszy szkopuł, czyli mylące słowo: "dziennej". Co prawda przepisy wyraźnie zastrzegają, że DRL wolno używać od świtu do zmierzchu, wyłącznie "w warunkach normalnej przejrzystości powietrza", ale praktyka pokazuje, iż wiele osób pojęcie "normalnej przejrzystości" interpretuje po swojemu. Nie zawsze zresztą nieuprawniona jazda "na dziennych" wynika z ignorancji lub złej woli kierowców. Niekiedy jest to zapewne skutek ich zwykłego roztargnienia albo efekt nieprawidłowego działania automatycznych systemów przełączania świateł, obecnych w niektórych droższych samochodach.
Trudno natomiast wybaczyć lekceważenie wymogów technicznych, stawianych światłom do jazdy dziennej oraz zasad ich umiejscowienia i montażu. Od kilku lat prawo unijne nakazuje wyposażanie w DRL każdego samochodu, opuszczającego fabrykę. Właściciele starszych pojazdów mogą sięgnąć po elementy akcesoryjne. Najtańsze, jakie znaleźliśmy w jednym z popularnych portali ogłoszeniowych, kosztują... 6,90 zł. Sześć złotych i dziewięćdziesiąt groszy. Nie oszukujmy się. Naklejanie na zderzaku dwóch wąziutkich pasków z kilkoma chińskimi diodami niewiadomej jakości kompletnie mija się z celem. Jednocześnie warto zauważyć, że szkodliwa jest również przesada w drugą stronę - zamienianie auta w świecącą, świąteczną choinkę.
Bodaj największy problem stanowi specyfika DRL, które świecą, lepiej lub gorzej, tylko z przodu pojazdu. Jego tył pozostaje zawsze nieoświetlony. To podobno ma się zmienić. I bardzo dobrze. Co jednak z już jeżdżącymi samochodami, fabrycznie wyposażonymi w światła "dzienne"? Wyłącznie właśnie te przednie?