Pierwsza pomoc? Nikt nie pomoże!
Kiedy wydarzy się wypadek drogowy, zawsze wokół natychmiast gromadzi się mnóstwo gapiów. Tak w ogóle to wszyscy zawsze bardzo się spieszą, ale wówczas nagle przestają się spieszyć i mają czas na oglądanie cierpienia innych.
Czy znajdzie się jednak ktoś, kto udzieli pomocy rannemu, zanim przyjedzie pogotowie?
W programie szkolenia osób ubiegających się o prawo jazdy są przewidziane co najmniej 4 godziny na teoretyczne zajęcia i praktyczne ćwiczenia (!) w zakresie udzielania pierwszej pomocy ofiarom wypadków drogowych.
Wynikać by stąd mogło, że osoba, która uzyska prawo jazdy, jest przynajmniej w podstawowym zakresie przygotowana do udzielenia w razie potrzeby pomocy poszkodowanym w wypadku. Teoretycznie więc każdy kierowca powinien umieć pomóc, wykonać zabiegi ratujące życie, tj. sztuczne oddychanie i masaż serca, zatamować krwotok itd.
W rzeczywistości jest to kolejna polska fikcja. W bardzo wielu ośrodkach szkolenia kierowców zajęcia te traktowane są pobieżnie i na odczepnego. Wykładowca wskazuje, gdzie zainteresowani mogą sobie o tym poczytać ewentualnie omawia poprawne odpowiedzi na pytania, jakie są spotykane na egzaminach teoretycznych.
Swoją drogą w testach egzaminacyjnych nie brakowało głupich pytań, jak np.: "co zrobisz, jeśli na miejscu wypadku znajdziesz oderwany palec?"
Do wyjątków należą OSK (ośrodki szkolenia kierowców), w których prowadzone są, wymagane przecież przepisami, praktyczne zajęcia z zakresu pierwszej pomocy. Komu by się chciało w takie rzeczy bawić?
Jeden z właścicieli dobrego ośrodka szkolenia kierowców chciał podejść do tego zagadnienia profesjonalnie, zaangażował więc na wykłady lekarza, dostarczył manekin do ćwiczeń. Niestety, okazało się, że z 20-osobowej grupy na zajęciach z pierwszej pomocy pozostała... jedna! Pozostali po prostu wyszli. Na pytanie dlaczego, odparli:
- Szkoda czasu na takie bzdety, z pierwszej pomocy jest tylko jedno pytanie w zestawie egzaminacyjnym, więc można sobie darować.
Ilustruje to doskonale mentalność przyszłych polskich asów kierownicy. Wielu właścicieli OSK wyznaje, że kursanci sami zmuszają ich do zaniechania tych szkoleń.
- Niech pan na poda tylko poprawne odpowiedzi, nie chcemy się tego uczyć. Ja i tak nigdy nikomu nie udzielę pomocy! - domagała się 18-letnia kursantka, a w ślad za nią inni.
- Po co mam angażować wykwalifikowaną osobę, organizować sprzęt do pokazów, skoro oni nie chcą się tego uczyć? - pyta retorycznie inny właściciel OSK.
- A nie może pan ich zmusić do tego, sprawdzać listę obecności, nie dopuścić do egzaminu?
- Chyba pan żartuje, gdybym tak czynił, oni by natychmiast poszli do innego ośrodka, gdzie nikt nie wymyśla takich rzeczy i nie utrudnia im życia!
A zatem, decydenci są zadowoleni, bo wymyślili świetny program szkolenia, kursanci są zadowoleni, bo równie doskonale go omijają i wszystko gra! Polska rzeczywistość!
Na miejscu wypadku tłum zazwyczaj nic nie robi, nie pomaga, tylko gapi się i czeka na przyjazd karetki. Oczywiście w tym czasie komentuje zdarzenie, ocenia, wskazuje winnych, przepowiada rokowania dla rannych...
Na własne oczy widziałem pewną panią, która przepychając się łokciami poprzez ciżbę skupioną wokół potrąconego przez tramwaj, leżącego na szynach człowieka, torowała drogę kilkuletniemu chłopczykowi wołając głośno:
- Tu sobie stań Piotrusiu, tu będziesz lepiej widział!
Zdarza się jednak, że ktoś z tłumu, kierując się ludzkim odruchem, stara się jednak pomóc. Są to wprawdzie rzadkie przypadki, ale bywają. Niestety, w takich sytuacjach często ci domorośli ratownicy popełniają kardynalne błędy, które mogą spowodować dla rannego fatalne konsekwencje.
Przykładowo: bardzo często leżącemu na wznak rannemu podkładają coś pod głowę. To świetna metoda, żeby przyginając przy tym głowę do przodu, zablokować drogi oddechowe.
Jeszcze gorzej, jeśli rannego starają się wydobyć na siłę z samochodu (nie wiadomo po co), ciągnąc go za ręce i nogi. Jeśli ten człowiek ma złamany kręgosłup, to mają duże szanse rozerwać mu rdzeń kręgowy i uczynić inwalidą na wózku!
Przypomina to trochę dawny wiejski przesąd, że porażonego piorunem należy zakopać w ziemi, bo wówczas "piorun z niego wyjdzie".
Przygotowując dla Państwa ten tekst, jeździłem na miejsca kilkunastu poważnych wypadków drogowych z załogą karetki pogotowia, aby przekonać, jak w rzeczywistości wygląda udzielanie pomocy rannym.
Tylko w jednym przypadku pewien taksówkarz próbował udzielić pomocy potrąconej przez inny samochód dziewczynie, lecz ta pomoc polegała wyłącznie na podłożeniu jej pod głowę koca. Chciał dobrze, ale ta poszkodowana zapewne nie miała zamiaru spać na jezdni i nie potrzebowała poduszki, natomiast o wiele ważniejsze było sprawdzenie, czy oddycha.
Tego nie uczynił, bo nie wiedział, jak się sprawdza oddech.
Pozostali nie robili nic. Co najwyżej kręcili się nerwowo wokół rannych z komórkami przy uchu. Telefon komórkowy potrafi już bardzo wiele, ale niestety nie wykonuje jeszcze resuscytacji.
Pytałem uczestników tych wypadków, dlaczego biernie czekali na przyjazd karetki. Oto odpowiedzi:
- Ja się boję, że mogę zaszkodzić, wolę nikogo nawet nie dotykać - odpowiada kobieta, która potrąciła motocyklistę.
- Brzydzę się widoku krwi! I jeszcze mam dotykać tego faceta, żeby zarazić się nie wiadomo czym?! - młody mężczyzna, który nie zauważył przechodnia na przejściu.
- Od tego, proszę pana, jest pogotowie! Ja nie jestem lekarzem! Chyba pan w ogóle żartuje, może mam jeszcze ich tutaj zoperować? - to pani, która nie ustąpiła pierwszeństwa na skrzyżowaniu równorzędnym i wbiła się swoim SUV-em w bok innego auta raniąc ciężko kierowcę i jego dziecko.
Nie próbowałem nawet, wobec takich wypowiedzi, uświadamiać tych ludzi, że przecież udzielenie pomocy jest ich prawnym obowiązkiem, nie mówiąc już o etyce i poczuciu człowieczeństwa. Widocznie ci sprawcy wypadków też na kursie na prawo jazdy uciekli z zajęć dotyczących pierwszej pomocy.
Nikt nie oczekuje i nie wymaga, by uczestnicy lub obserwatorzy wypadku stawali się lekarzami i wykonywali skomplikowane zabiegi medyczne. Jeśli ranni są przytomni, to rzeczywiście lepiej ich nie ruszać do czasu nadejścia fachowej pomocy.
Bywają jednak i takie sytuacje, kiedy to ofiary wypadku są nieprzytomne, nie oddychają, akcja serca jest zatrzymana. Wówczas karetka nie ma praktycznie szans na dojechanie w porę i udzielenie pomocy. Musiałaby dotrzeć na miejsce zdarzenia w ciągu 3-4 minut od chwili wypadku, gdyż w razie zatrzymania akcji serca w mózgu człowieka już po 4 minutach zaczynają występować nieodwracalne zmiany na skutek niedotlenienia.
W takich sytuacjach liczy się więc dosłownie każda sekunda. Wystarczą też bardzo proste czynności, by uratować komuś życie. Każdy z nas umiałby przecież uciskać komuś klatkę piersiową i wdmuchiwać powietrze do ust. Umiałby, tylko że musiałby jeszcze chcieć.
Polski kierowca