Paliwo wkrótce po 7 zł za litr? W Polsce mamy zmowę cenową?
5,99 to kwota, jaką zobaczyć można na dystrybutorach stacji należących do PKN Orlen w całym kraju. Czy mamy właśnie do czynienia z powrotem gospodarki centralnie sterowanej? A może "sztywne" przestrzeganie psychologicznej bariery 6 zł za litr miało na celu przypodobanie się kierowcom przez prezesa Orlenu? Z perspektywy kierowcy tankowanie na Orlenie opłaca się obecnie, jak mało kiedy. W wielu regionach kraju na dystrybutorach wciąż cieszyć się można "piątką z przodu".
Oficjalnie nie ma mowy o żadnej zmowie cenowej, czy odgórnym sterowaniu. Fakty są jednak takie, że kierowcy z różnych stron Polski donoszą o zaskakującej zbieżności cen na stacjach należących do PKN Orlen. 5,99 zł za litr, niezależnie czy mowa o benzynie 95-oktanowej czy oleju napędowym, widnieje na "orlenowskich" dystrybutorach w m.in. w: Bydgoszczy, Białymstoku, Gdańsku, Krakowie, Opolu, Wrocławiu czy Świecku (chociaż oczywiście nie wszystkich). To raczej niecodzienna sytuacja, zwłaszcza że na stacjach innych marek, różnice w cenie paliwa - w zależności od regionu - często sięgać potrafią nawet ponad 30 groszy. Skąd więc wzięła się zaskakująca jednomyślność sprzedawców zrzeszonych pod skrzydłami PKN Orlen?
Oczywiście to, że rząd stara się ulżyć zmotoryzowanej części społeczeństwa w trudnych czasach galopującej inflacji zaliczyć trzeba zdecydowanie na plus. W sieci pojawiają się jednak - być może zbyt złośliwe - komentarze, jakoby poziom cen na Orlenie był wypadkową powolnego procesu fuzji Orlenu z Lotosem, którą - całkiem skutecznie - zdaje się opóźniać Komisja Europejska. Oficjalnie fuzja zakończyć ma się zgodnie z planem - w pierwszej połowie przyszłego roku. "Przystępne" ceny mogą być jednak "zasłoną dymną" dla braku, oczekiwanych przez najwyższe kierownictwo PiS, sukcesów w tym zakresie i próbą ocieplenia wizerunku nie tylko rządu, ale też samego Daniela Obajtka.
Atrakcyjne, o ile można w ogóle użyć tego słowa, ceny na stacjach państwowego koncernu powinny cieszyć kierowców. Analitycy zwracają jednak uwagę, że "sztywne" trzymanie się kwoty poniżej 6 zł litr, w dłuższej perspektywie, może się nam odbić czkawką. W tym miejscu przytoczyć można chociażby przykład Węgier, które - decyzją premiera Orbana - od 15 listopada zdecydowały się zamrozić ceny paliw na poziomie 480 forintów za litr (6,05 zł).
Węgierscy analitycy szybko policzyli, że centralne sterowanie cenami spowoduje spadek przychodów węgierskiego koncernu naftowego MOL o około 2 proc. rocznie. W efekcie, po ogłoszeniu przez premiera Orbana ingerencji w rynek paliw, notowania MOL spadły na giełdzie w Budapeszcie o 4 proc. W Warszawie zareagowano jeszcze gwałtowniej, tutaj spadek notowań wyniósł aż 9 proc!
Przeciwko centralnemu sterowaniu zaprotestowało też Węgierskie Stowarzyszenie Naftowe (MASZ), które zrzesza małych dystrybutorów paliwa. MASZ wskazało, że sprzedaż paliw będzie im przynosiła straty, które nie będą rekompensowane przez rząd.
Oficjalnie zamrożenie cen pomóc ma powstrzymać galopującą inflację, która wynosi obecnie na Węgrzech 6,5 proc. (jest więc niższa niż w Polsce). Nieoficjalnie mówi się jednak o poprawie wizerunkowych notowań partii rządzącej (Fides) przed - zaplanowanymi na kwiecień - wyborami parlamentarnymi.
Aktualnie z Węgrami łączy nas więc nie tylko wysoka inflacja, ale i chęć utrzymania na dystrybutorach ceny poniżej psychologicznej granicy. W Polsce wynosi ona obecnie 6 złotych, a na Węgrzech - 500 forintów za litr.
Problem w tym, że mrożenie cen paliw ma jeden słaby punkt - w końcu trzeba będzie je odmrozić. Trudno przypuszczać, by w perspektywie najbliższych miesięcy nastąpił zauważalny spadek cen paliw (eksperci prognozują raczej stały wzrost). Gdy sytuacja ekonomiczna zmusi Węgrów do wycofania się z ręcznego sterowania cenami paliw, kierowcy przeżyć mogą prawdziwy szok. Zagrożeń jest oczywiście więcej, jak np. takie, że chcąc niwelować straty MOL zwiększy eksport paliw na rynki zewnętrzne (gdzie można je będzie sprzedać za cenę rynkową), więc wzorem brytyjskim, acz z zupełnie innych powodów, paliw na Węgrzech może zacząć brakować.
Póki co, z perspektywy Polski nie mamy się jednak czym przejmować. U nas nie ma mowy o żadnym zamrożeniu ceny paliwa, a stosunkowo przystępna cena na stacjach Orlenu oficjalnie nie ma nic wspólnego z centralnym sterowaniem, chociaż w opinii prezesa koncernu, to zasługa rządu i samego Orlenu. Czego więc można się spodziewać w najbliższych tygodniach?
Zakładając, że polskie władze nie zdecydują się jednak na kopiowanie scenariusza węgierskiego, granica 6 zł/litr nie utrzyma się długo. Złym prognostykiem mogą tu być chociażby rekordowo wysokie notowania LPG, który wg analityków e-petrol, kosztuje już średnio 3,26 zł za litr. Nie jest tajemnicą, że przez wiele lat średnia cena LPG oscylowała w okolicach ścisłej połowy litra benzyny bezołowiowej, co oznaczałoby, że już obecnie na większości stacji powinniśmy tankować za ponad 6,5 zł.
Eksperci od ryku paliw nie mają wątpliwości, że powolne zwiększanie wydobycia przez OPEC nie jest w stanie zniwelować wpływu ożywienia na rynku paliw (zwiększone zapotrzebowania ze względu na wciąż rozpędzający się transport) i określają swoje prognozy mianem "jednoznacznie zwyżkowych". Przy tym tempie wzrostu cen w sektorze transportowym (realnie około 20 proc. rocznie) Polacy nie powinni raczej zaprzątać sobie głowy tym, kiedy na dobre pęknie psychologiczna granica 6 zł/l, ale raczej przygotować się na okolice 7 zł...
***