Hamilton finiszuje osamotniony?

Lewis Hamilton praktycznie nie ma już szans na wywalczenie mistrzowskiego tytułu. Niewykluczone, że stracił je podczas ostatnich, nieudanych wyścigów, a wcześniej - z powodu decyzji o odejściu z ekipy McLarena.

Przyglądając się sytuacji, w jakiej znalazł się Hamilton, nie da się nie zauważyć, że po raz pierwszy - w trwającej już szósty rok karierze w Formule 1 - Anglik wpłynął na dotychczas nieznane sobie wody. Wody zdradliwe i niekoniecznie spokojne. Tego, jak jeździ się w zespole, który nie wiąże z nim już żadnych nadziei, Hamilton jeszcze nie doświadczył. Ale na wszystko w życiu przychodzi czas i w ostatnich tygodniach sezonu 2012 Lewis ma  okazję nadrobić zaległości.

Przywołuję temat Hamiltona nie bez powodu. Formuła 1 to dyscyplina, w której na wyniki kierowców ma wpływ mnóstwo czynników. Wiele z nich trudno dostrzec nawet fachowcom, nie wspominając o kibicu, dla którego niedzielny wyścig to widowisko sportowe porównywalne z meczem piłkarskim, będącym spektaklem znacznie mniej złożonym niż runda Grand Prix.

Czasami świetne rezultaty kierowcy można łatwo wytłumaczyć szeroką gamą umiejętności, rewelacyjną formą samochodu, dyspozycją dnia czy warunkami pogodowymi, sprzyjającymi charakterystyce konkretnej konstrukcji.

Reklama

Taką samą regułę można zastosować wobec niepowodzeń. Z tymi mamy do czynienia po błędach kierowców, nietrafionych decyzjach strategów, niewłaściwych wyborach ustawień samochodu itd. Ot, wyścigowy los, w zmaganiach z którym nie sposób ustrzec się mniejszych lub większych kiksów. Nic takiego, zakładając, że kierowca i zespół pracują na ten sam cel, jakim powinno być osiąganie możliwie najlepszych wyników.

Niestety, czasami bywa inaczej, szczególnie jeśli w grę wchodzą ogromne pieniądze, układy, obietnice, nadzieje, a czasami urażone ego wpływowych szefów ekip - stałych bywalców padoku Formuły 1 - grona nie bez powodu nazywanego "klubem piranii".

Dynamika relacji Hamiltona z McLarenem, mimo decyzji Lewisa o rozstaniu z zespołem, pozornie się nie zmieniła. Uśmiechy przyklejone do twarzy kierowcy, mechaników oraz kierownictwa zespołu, poklepywanie się po plecach i zapewnienia o fantastycznej atmosferze, są zrozumiałe. Tak działa ten biznes, a okazywanie negatywnych emocji nie służy ani dobremu wizerunkowi zespołu, ani dobremu wizerunkowi Formuły 1.

Żeby zdać sobie sprawę ze skali roztaczanego przed nami mirażu, wystarczy pamiętać o tym, że McLaren zupełnie nie spodziewał się rozstania z Hamiltonem. Decyzja mistrza świata z 2008 roku, który właściwie wychował się w McLarenie, była dla zespołu swego rodzaju policzkiem, a na pewno sporym szokiem.

Człowiek, którego kariera bez wieloletniego bardzo hojnego wsparcia ekipy z Woking mogła potoczyć się w zupełnie inny sposób, machnął ręką na przeszłość, wybierając przyszłość w barwach rywala, który nie może się pochwalić podobnymi sukcesami.

Ruchu Hamiltona nie dało się odebrać inaczej niż jako ostatecznego dowodu braku wiary w powodzenie wspólnej misji. Właśnie dlatego po wyścigu w Korei Lewis stwierdził, że był to dla niego występ do zapomnienia, tak samo zresztą, jak cały sezon.

Ostatnie awarie, do których doszło w kluczowej fazie sezonu, nie są oczywistym potwierdzeniem tego, że McLaren bardzo nie chce zdobyć z Hamiltonem tytułu. Ale pamiętam, że przed ostatnią rundą sezonu 2008, chcąc zminimalizować ryzyko wystąpienia usterki, McLaren wydał mnóstwo pieniędzy tylko na to, żeby rozłożyć samochód Lewisa na części i kilkukrotnie upewnić się, że żaden z elementów nie jest w najmniejszym choćby stopniu uszkodzony.

W tym roku ludzie z Woking chyba nie zadali sobie takiego trudu, skoro problemy z prowadzeniem bolidu w GP Japonii początkowo tłumaczono błędnym wyborem ustawień, a w Korei kłopoty z zawieszeniem powtórzyły się.

Nie wiem, czy McLaren zwyczajnie nie wierzy w to, że jeszcze może pokrzyżować plany rywali i sięgnąć z Hamiltonem po drugi tytuł, czy wobec perspektywy odejścia tego kierowcy do Mercedesa taki sukces jest McLarenowi po prostu nie na rękę. Tak czy inaczej problem wydają się mieć z głowy, bo Lewis traci do Sebastiana Vettela 62 punkty.

Niemiec dysponuje w tej chwili najszybszym samochodem, więc do odniesienia końcowego sukcesu Hamilton potrzebowałby czegoś więcej niż serii czterech wygranych przy takiej samej liczbie kiepskich finiszów Vettela, na które się nie zanosi.

Więcej o charakterze pożegnania Hamiltona z McLarenem powinny powiedzieć cztery ostatnie rundy i wyniki Lewisa na tle wyników Jensona Buttona, jeżdżącego do tej pory w cieniu młodszego kolegi. Jeśli Jenson będzie łatwo pokonywał Hamiltona w kolejnych czasówkach, a Lewis zaliczy następne "pechowe" wyścigi, będzie można jeszcze mocniej główkować nad przyczynami takiego niecodziennego obrotu spraw.

Tym, którzy są gotowi bez zastanowienia przypisać samo rozważanie takich teorii spiskowych mojej bujnej wyobraźni, proponuję przypomnieć sobie: problemy Fernando Alonso w końcówce 2007 roku (Hiszpan prosił o obecność w garażu przedstawiciela FIA, ponieważ obawiał się sabotażu ze strony mechaników McLarena), notoryczne problemy Rubensa Barrichello w mistrzowskim sezonie ekipy Brawn GP, czy choćby liczne perypetie Roberta Kubicy w BMW Sauber, gdzie jego zespołowym partnerem był Niemiec Nick Heidfeld.

No i nie wolno zapominać, że przecież nikt inny jak tylko były szef McLarena Ron Dennis stwierdził pewnego razu, iż "Formuła 1 jest sportem tylko na czas trwania niedzielnego wyścigu, a i to nie zawsze".

Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama