Drogowcy kontra kierowcy?
Pogodny kwietniowy dzień. Sobota rano. Wyjeżdżam z Krakowa kierując się na Zakopane. Pora odetchnąć trochę świeżym powietrzem.
Gdy jadąc Zakopianką mijam skrzyżowanie z autostradową obwodnicą Krakowa oddycham z ulgą. Dalej powinno być już dobrze, mam przed sobą przynajmniej 30 km dwupasmowej drogi.
Niestety, dobry nastrój pryska po kilku kilometrach. Ledwie minąłem tablicę z przekreślonym napisem Kraków - utknąłem w korku. Co jest grane?
W innych samochodach widać równie zdezorientowanych ludzi. Akurat w tym miejscu nigdy takich problemów nie było. Powoli posuwamy się do przodu, na jedynce podjeżdżając pod stromą górę.
Jest już pierwsza ofiara - dwie dziewczyny zjeżdżają swoim escortem na pas zieleni, spod maski buchają kłęby pary.
Gdy już zaczynam analizować drogi alternatywne, dojeżdżam nagle do powodu zatoru. No tak, drogowcy wybrali sobie sobotnie słoneczne przedpołudnie by łatać pozimowe dziury. Panowie najwyraźniej nie przejmując się, że spowodowali kilkukilometrowy korek ze spokojem miotełkami oczyszczają dziury. Przy zwężeniu pracuje jedna maszyna i pięć osób.
Zjeżdżam na lewy pas. Przez jakieś pięć kilometrów prawy jest wyłączony pachołkami. Tylko one i kawałki zdartego asfaltu świadczą o robotach drogowych, bowiem wokół żywego ducha. Wreszcie dojeżdżam do końca zwężenia, gdzie natykam się na (już drugą!) maszynę, która zrywa kawałki asfaltu.
W cywilizowanych krajach sytuacja nie od pomyślenia. Tam takie prace wykonuje się w nocy, a nie na początku słonecznego weekendu.
U nas po raz kolejny ktoś nie pomyślał. Bo i po co? Kierowcy i tak powinni się cieszyć, że jakieś dziury w ogóle są łatane...