Dlaczego blondynka nakleja na karoserię samochodu plastry nicorette?
Dlaczego blondynka nakleja na karoserię samochodu plastry nicorette? Bo chce, by jej wóz mniej palił. Oto dowcip na miarę czasów...
Gdy rząd zapowiedział obłożenie oleju napędowego wyższą niż dotąd akcyzą, powiało grozą. Opozycja domaga się zwołania specjalnej debaty sejmowej w sprawie cen paliw w Polsce, a w komentarzach, także tych na forach internetowych, pojawił się ton paniki. Tymczasem wystarczy wziąć do ręki kalkulator, długopis i kartkę papieru, by przekonać się, że najnowsze zmiany w podatkach to nie koniec świata. Nieważne bowiem, czy litr paliwa będzie kosztował 20 groszy więcej czy mniej niż obecnie. Takie zmiany ani nie spustoszą naszych kieszeni, ani też nikogo nie wzbogacą. Problem bowiem leży gdzie indziej...
Prywatny samochód osobowy przejeżdża rocznie przeciętnie 15 000 km. Załóżmy, że jest napędzany silnikiem diesla, spalającym średnio 7 litrów oleju na 100 km. Łatwo obliczyć, że właściciel auta musi zatankować w ciągu roku 1050 l paliwa. Przy cenie 5,60 zł za litr ON będzie go to kosztowało 5880 zł. Jeżeli cena ta wzrośnie, jak się przewiduje, do 5,80 zł, wówczas ogólny rachunek wyniesie 6090 zł, czyli będzie większy o 210 zł. Rocznie, bo miesięcznie - o 17,5 zł. To mniej niż kosztuje bilet do kina. Czy jest o co rozdzierać szaty? Rozpaczać, że przy takiej drożyźnie kupowanie diesla traci ekonomiczny sens?
W przypadku samochodu z silnikiem benzynowym, takim samym przebiegu, średnim spalaniu na poziomie 10 l/100 km i cenie 5,50 zł/l, roczne wydatki na paliwo sięgną 8 250 zł. Po ewentualnej podwyżce ceny do, powiedzmy, 5,70 zł - wzrosną do 8 550 zł. Różnica wynosi 300 zł, a zatem 25 zł miesięcznie. Za takie pieniądze nie kupimy dzisiaj nawet porządnej książki.
Niestety, cały szkopuł w fatalnej relacji cen paliw (nie tylko zresztą ich) do zarobków Polaków. Obojętnie, czy litr benzyny będzie kosztował 4,50 zł, 5,50 zł, czy 6 zł i tak będzie to dla większości zmotoryzowanych rodaków zdecydowanie zbyt drogo. Według danych GUS, przeciętne wynagrodzenie w przedsiębiorstwach w październiku 2011 r. wyniosło ok. 3617 zł brutto. Dla łatwiejszego rachunku przyjmijmy, że do ręki pracownik dostanie z tego 2300 zł. Oznacza to ni mniej ni więcej, że na stacji benzynowej zostawi każdego roku 2,5 - 3,6 swojej pensji! Dodajmy do tego inne koszty, związane z przyjemnością posiadania i użytkowania własnego samochodu: ubezpieczenie, przeglądy, płyny eksploatacyjne, naprawy, wreszcie, cóż... - mandaty, a okaże się, że utrzymanie auta, nawet bez uwzględnienia jego amortyzacji (utraty wartości), pochłania połowę średniego polskiego wynagrodzenia!
A co mają powiedzieć młodzi ludzie z tzw. "pokolenia 1200 miesięcznie", czyli ci, którzy zarabiają niewiele ponad ustawowe minimum? Za takie pieniądze nie da się przeżyć, a co dopiero mówić o utrzymaniu samochodu! Do takiego wniosku doszedłby każdy trzeźwo myślący ekonomista. I bardzo byłby zdumiony, obserwując polskie drogi, po których jeździ przecież mnóstwo aut, należących do osób, zatrudnionych na podstawie tak ostro krytykowanych "umów śmieciowych" czy wręcz oficjalnie deklarujących brak stałego źródła dochodu. Ot, jeden z przejawów polskiego cudu gospodarczego...
W obliczu galopujących cen materiałów pędnych media prześcigają się w podsuwaniu zmotoryzowanym pomysłów na oszczędzanie paliwa. Park and ride, czyli zostawianie auta na parkingach i przesiadanie się na środki komunikacji publicznej, eco driving itp. Najbardziej dyscyplinująco działałoby jednak montowanie w autach specjalnych liczników, w czasie rzeczywistym, podczas jazdy, przeliczających na złotówki ubytki w baku. A gdyby tak jeszcze dołożyć do tego efekty dźwiękowe w postaci odgłosu monet uderzających o dno skarbonki...
Dyscyplinująco, choć pewnie nie na wszystkich, bowiem - i to kolejny paradoks - nie brakuje ludzi, i to wcale nie należących do kręgu krezusów, którzy zapytani, ile pali ich samochód i ile kosztuje ich tankowanie, wzruszają obojętnie ramionami. "Nie wiem i nie obchodzi mnie to - odpowiadają. - Co mi przyjdzie z analizowania rachunków, zamartwiania się drożyzną? Wiem, że muszę jeździć, więc leję, płacę i jeżdżę..."