"100". Egzamin na prawo jazdy kosztował 20 zł (2)

W stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości przyglądamy się przepisom, do których przestrzegania byli zobowiązani nasi przodkowie.

Podobnie jak obecnie, także w tamtych czasach prowadzenie samochodu czy motocykla wymagało posiadania specjalnego pozwolenia, odpowiednika dzisiejszego prawa jazdy. Zgodnie z rozporządzeniem ministra robót publicznych i ministra spraw wewnętrznych z dnia 6 lipca 1922 r. o ruchu samochodów i innych pojazdów mechanicznych na drogach publicznych kandydaci na kierowców musieli mieć skończone 18 lat, wykazywać się dobrym zdrowiem, umieć biegle czytać i pisać po polsku, "nie podlegać nałogom, obniżającym ich wartość fizyczną i moralną,", a także, uwaga, mieć za sobą przynajmniej sześciomiesięczną praktykę w warsztatach mechanicznych lub ukończyć specjalną szkołę szoferską, szkołę średnią techniczną ewentualnie inżynierską.

Reklama

Wymóg dotyczący specjalistycznego wykształcenia może wydawać się zaporowy, na szczęście przepisy przewidywały możliwość odstąpienia od niego w przypadku właścicieli pojazdów względnie sportowców, którzy nie zamierzają być kierowcami zawodowymi. Wszystkich natomiast obowiązywała procedura, zgodnie z którą urzędnicy, a konkretnie starostwo zbierało "informacje o petencie w celu ustalenia jego kwalifikacji moralnych, zwracając zwłaszcza uwagę, czy i za jakie przestępstwa był poprzednio karany, czy nie oddaje się pijaństwu i jakiego jest prowadzenia."

Egzamin, po uiszczeniu nie małej w przedwojennych realiach kwoty 20 zł, zdawało się przed specjalną komisją. Kandydat na kierowcę był przepytywany nie tylko z przepisów ruchu drogowego, ale musiał wykazać się ponadto znajomością "konstrukcji maszynowej pojazdów obranego rodzaju" oraz sposobów przechowywania i obchodzenia się z benzyną i "innemi materjałami spalinowemi".

Oczywiście sprawdzano także "praktyczne wyrobienie do kierowania pojazdem". Co ciekawe - dostarczonym przez zdającego. Kto oblał egzamin, mógł przystąpić do niego ponownie, ale tylko raz i nie wcześniej niż po 6 miesiącach. Jak widać, łatwo nie było...

Już wtedy przepisy pozwalały policji na wykonywanie rutynowych kontroli drogowych. Kierowca musiał zatrzymać się na znak dany ręką przez uprawnionego funkcjonariusza i okazać dokumenty, które należało zawsze wozić ze sobą.

Omawiane rozporządzenie po raz pierwszy wprowadzało przepisy, dotyczące bezpieczeństwa ruchu drogowego. Ustalało, że w terenie zabudowanym samochody osobowe i motocykle nie mogą jeździć szybciej niż 25 kilometrów na godzinę, a ciężarowe 15 km/godz. Na skrzyżowaniach dróg, ostrych zakrętach i podczas mgły, gołoledzi oraz "na wszystkich miejscach drogi niebezpiecznych, spadzistych lub śliskich" limit prędkości był obniżony do 10 km/godz. Przez mosty drewniane o długości ponad 20 metrów należało przejeżdżać z prędkością piechura, czyli 6 km/godz.

Kierowca musiał bardzo często używać klaksonu: przed zakrętami i skrzyżowaniami dróg, zbliżając się do "oddzielnie stojących budynków", przystępując do wyprzedzania.

Surowo zabronione było "wszelkie ściganie się samochodów, motocykli itd. na drogach publicznych podczas ruchu zwykłego." Tak jak i dzisiaj obowiązywał nakaz zatrzymania się i udzielenia pomocy ofiarom nieszczęśliwego wypadku.

W rozporządzeniu z 1922 r. jest mowa również o pojazdach, które nazwalibyśmy uprzywilejowanymi. "Samochody straży ogniowych oraz pogotowia ratunkowego w służbie" mogły używać nietypowych sygnałów dźwiękowych, a w razie koniecznej potrzeby nie stosować się do ograniczeń prędkości i ogólnych zasad wymijania i wyprzedzania.



INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy