10-letnia vectra z dieslem za 5 tys zł? To możliwe!
Najpóźniej za kilka miesięcy w Polsce będzie można zarejestrować tzw. anglika, czyli samochód z kierownicą po prawej stronie.
Ministerstwo Transportu przygotowało już stosowny projekt zmian w przepisach, z którego wynika, że bez większych problemów rejestrować będzie można takie samochody osobowe. Nie trzeba już będzie dokonywać kosztownych i często niezbyt bezpiecznych "przekładek" kierownicy. Wystarczy, że do prawostronnego ruchu dostosowane zostaną oświetlenie i lusterka zewnętrzne.
Nowe przepisy wymusiła na Polsce Unia Europejska - wynikają one z obowiązującego na terenie Wspólnoty prawa o swobodnym przepływie towarów.
W jaki sposób nowe prawo wpłynie na polski rynek pojazdów używanych? Przeciwnicy tego pomysłu twierdzą, że napływ tanich pojazdów z Wielkiej Brytanii w niekorzystny sposób odbije się na - i tak już niskim - poziomie bezpieczeństwa na polskich drogach. Co ciekawe, zwolennicy nowych przepisów twierdzą, że efekt nowelizacji prawa będzie dokładnie odwrotny. Kto ma rację w tym sporze?
Nie ulega wątpliwości, że jazda samochodem z kierownicą z prawej strony stronie po kraju, w którym obowiązuje prawostronny ruch pojazdów, wymaga przyzwyczajenia, rozwagi i wprawy. Szczególnie niebezpieczny jest zwłaszcza najtrudniejszy z manewrów - wyprzedzanie. W tym kontekście faktycznie można się więc spodziewać większej liczby wypadków.
Z drugiej jednak strony, "nieprawidłowe wyprzedzanie" znajduje się dopiero na czwartym miejscu wśród najczęstszych przyczyn wypadków śmiertelnych na naszych drogach. W zeszłym roku w wyniku nieprawidłowego manewru wyprzedzania zginęło w Polsce 261 osób, co stanowi 9,2 proc. wszystkich ofiar. Zdecydowanie więcej istnień pochłania np. "niedostosowanie prędkości do warunków ruchu" (43,4 proc. wypadków śmiertelnych), "nieprzestrzeganie pierwszeństwa przejazdu" (14,6 proc. wypadków śmiertelnych), czy "nieprawidłowe zachowanie wobec pieszych" (10 proc. wypadków śmiertelnych).
Obawy wydają się więc zrozumiałe, ale argumentacja zwolenników rejestrowania w Polsce tzw. anglików również nie jest pozbawiona podstaw.
Po pierwsze, jest bardzo mało prawdopodobne, by Polskę zalała fala "złomu". W Anglii samochodów po tzw. szkodach całkowitych (w przeciwieństwie do Polski) w zasadzie się nie naprawia, więc prawdopodobieństwo kupienia auta po dużym wypadku jest nikłe. Trudno też przypuszczać, by Polacy masowo przywozili do naszego kraju mocno rozbite pojazdy - różnice w konstrukcji są bowiem na tyle duże, że ich naprawa w większości będzie nieopłacalna nawet w Polsce.
Oczywiście, nie można twierdzić, że wszystkie samochody w Wielkiej Brytanii są w świetnym stanie technicznym, ale z czystym sumieniem można powiedzieć, że zdecydowana większość z nich jest w zdecydowanie lepszej kondycji od aut z tych samych roczników poruszających się po polskich drogach.
Po drugie, wysokie koszty napraw powypadkowych eliminują z rynku auta z "wystrzelonymi" poduszkami powietrznymi czy uszkodzeniami elementów nośnych karoserii. Kupując w Wielkiej Brytanii auto od osoby prywatnej można więc śmiało założyć, że nie ma ono za sobą większych przygód i takie elementy, jak np. poduszki powietrzne, napinacze pasów bezpieczeństwa czy wzmocnienia boczne znajdują się w takim samym stanie, jak w momencie opuszczenia fabryki.
Po trzecie, co może stanowić klucz do poprawy bezpieczeństwa na polskich drogach, za cenę kilkunastoletniego pojazdu, jaką zapłacić trzeba za konkretne auto w Polsce, na Wyspach kupić można samochód nawet o połowę młodszy!
Skąd bierze się taka różnica w cenach? W Anglii obowiązuje tzw. road tax. Oznacza to, że oprócz kosztów benzyny i ubezpieczenia właściciel auta każdego roku opłacać też musi podatek drogowy (podobne przepisy obowiązywały w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych). Jego wysokość zależy m.in. od pojemności silnika lub poziomu emisji spalin, czyli - w praktyce - od mocy i wieku pojazdu.
Jest to jedna z form "motywowania" kierowców do regularnego odmładzania parku maszyn. W przypadku aut w wieku 8 czy 10 lat roczny podatek przekroczyć może wartość samego auta. Oznacza to, że sprzedającemu dany pojazd brytyjskiemu właścicielowi często bardziej zależy na pozbyciu się obciążenia w postaci "road taxu" niż na odzyskaniu pieniędzy wydanych na samochód.
Oczywiście, nie sposób pominąć również faktu, że ze względu na ruch lewostronny brytyjski rynek jest bardzo hermetyczny, a więc popyt na używane auta jest tam mocno ograniczony. Czy otwarcie naszych granic na tego typu pojazdy spowoduje wzrost cen samochodów w Anglii?
Być może ceny niektórych modeli faktycznie pójdą w górę, ale trudno przypuszczać, by były to duże wahnięcia wartości. "Angliki" bez problemu zarejestrować można już przecież w większości krajów Unii Europejskiej i - przynajmniej jak do tej pory - w żaden sposób nie odbiło się to na ich brytyjskiej wartości rynkowej.
To prawda, że w porównaniu chociażby z Niemcami czy Francuzami Polacy dysponują zdecydowanie mniejszymi środkami, więc samochody z Anglii mogą stanowić ciekawą alternatywę dla krajowych. Trzeba jednak pamiętać, że przywożenie aut "na handel" będzie się wiązało z ogromnym ryzykiem ze strony handlarzy. Jeśli samochód nie znajdzie nabywcy w Polsce, na pewno nie zainteresują się nim pośrednicy np. z Ukrainy. W praktyce może to więc oznaczać bezpowrotnie "utopione" pieniądze. Samodzielna wyprawa po auto do Anglii będzie więc opłacalna, pośrednictwo - niekoniecznie.
Jakie samochody można kupić w Wielkiej Brytanii dysponując kwotą 10 czy 20 tys. zł?
Przykładowo, vauxhall (brytyjska odmiana opla) vectra C kombi z fiatowskim silnikiem wysokoprężnym 1,9 l (120 KM)i uszkodzoną turbosprężarką (koszt naprawy w Anglii to 150 funtów) wyceniony został przez właściciela na 995 funtów, czyli... niespełna 5200 zł. Samochód jest bezwypadkowy, ma pełną historię serwisową i udokumentowany przebieg 72 tys. mil. Po naprawie za auto zapłacimy więc niecałe 6 tys. zł. Dla porównania, taki sam pojazd na rynku polskim wyceniany jest średnio na... 22 tys. złotych!
Dysponując kwotą 2 tys. funtów (10 400 zł) kupimy np. w pełni sprawnego, bezwypadkowego seata leona 1,9 TDI (110 KM) z 2002 roku, z udokumentowanym przebiegiem 120 tys. mil. Za taki sam samochód w Polce zapłacimy nie mniej niż 17 tys. zł, znalezienie bezwypadkowego egzemplarza graniczyć będzie jednak z cudem. Taka sama kwota wystarczy też na audi A4 1,9 TDI (115 KM) z 2003 roku (typoszereg B6), za jakie w Polsce zapłacić trzeba nie mniej niż 25 tys. zł.
Mając do wydania dwukrotnie większą sumę - 4 tys. funtów (20 800 zł) - bez większych problemów kupimy np. czteroletniego forda mondeo (najnowszej generacji) z wysokoprężnym silnikiem 2,0 TDCI. Ceny takich pojazdów na polskim rynku zaczynają się od... 45 tys. zł.
Wygląda więc na to, że wielu polskich kierowców może wkrótce stanąć przed dylematem, czy nie podjąć ryzyka i nie przesiąść na samochód z kierownicą po prawej stronie...