INTERIA.PL w Nowej Zelandii
Imprezy
Dla przybysza ze Starego Kontynentu motoryzacja w tym kraju postawiona jest na głowie.
Jeździ się po lewej stronie, średnia wieku samochodów to 10 lat, opel corsa nazywa się barina, a policjant zamiast pałki i pistoletu ma kredę. Tylko korki są takie same, jak wszędzie. Reporter INTERIA.PL dotarł tym razem do Nowej Zelandii.
Automatyczny accent
Po Nowej Zelandii poruszać się można jedynie samochodem. Komunikacja publiczna tam mizerna i droga, a odległości ogromne. Kraj - liczący 270 tysięcy km kw. - rozciągnięty jest na dystansie 1600 km. Dlatego też zaraz po wylądowaniu na lotnisku w Auckland udaliśmy się na parking wypożyczalni samochodów. Tam - z powodu braku zamówionego jeszcze z Polski forda mondeo - mieliśmy do wyboru różnego rodzaju auta - od swifta po range rovera. Wybraliśmy ... hyundaia accenta z automatyczną skrzynią biegów. Był to strzał w dziesiątkę. Pojazdem tym przejechaliśmy prawie 5 tysięcy kilometrów. Spisywał się znakomicie, palił mało, a automat pozwalał na w miarę sprawne poruszanie się autem z kierownicą po prawej stronie. Te straszne ronda
Początki były jednak bardzo trudne. Zaraz po wyjeździe z lotniska czekała nas seria... skrzyżowań w kształcie rond. Pierwsze z nich przejechaliśmy w miarę dobrze. Niestety, na drugim omal nie doszło do czołowego zderzenia z... radiowozem. Na szczęście policjanci podeszli ze zrozumieniem do naszych "wyczynów", poradzili jechać ostrożniej i życzyli miłego pobytu w kraju kiwi. Nie uznali jednak za dobry pomysł naszej deklaracji, że na samochodzie napiszemy uwaga kierowca z Europy - przyzwyczajony do ruchu prawostronnego. Tutaj wszyscy są z Europy - nie bez racji stwierdził miły policjant. Kraj kiwi i holdenów
Na drogach i ulicach Nowej Zelandii królują samochody Holdena, czyli australijskiej mutacji General Motors (opel corsa nazywa się barina, a omega commodor) wszelkiej maści pojazdy z Japonii (od toyot po nissany) i z Korei na czele z hyundaiami. Są także auta europejskie, ale tymi - podobnie jak w USA - jeżdżą tylko bogaci Nowozelandczycy. Wszystkie te pojazdy mają wspólną cechę - na tylnej szybie znajduje się nalepka w kształcie kiwi, sympatycznego ptaka będącego symbolem Nowej Zelandii. I love oldies
W Nowej Zelandii nie ma pogoni za nowymi modelami samochodów. Większość aut to pojazdy starszych roczników. Według statystyk średnia "wieku" samochodu to 10 lat. Ta długowieczność związana jest z klimatem panującym w Nowej Zelandii - nie ma mowy np. o perforacji blach. Auto służy tu jako narzędzie pracy. Nie jest symbolem snobizmu czy prestiżu. Chyba że to prawdziwy weteran. Na takie "cztery kółka" panuje w Nowej Zelandii ogromna moda. W gazetach aż roi się od ogłoszeń... matrymonialnych typu: Wysoka brunetka kochająca stare samochody (I love oldies) pozna pana do lat 40 lub właściciel mercurego, rocznik 1968 szuka żony. Wypadki i piwo
Jazda w Nowej Zelandii nie jest łatwa nie tylko z powodu lewostronnego ruchu. Tutejsze drogi są wprawdzie gładkie i dobrze oznakowane, ale dość wąskie. W zasadzie nie ma autostrad. Te, które są, tak oznakowano, że przypominają raczej zwykłe dwupasmowe trasy szybkiego ruchu. Na wielu zakrętach i wiaduktach widzieliśmy krzyże. Tak oznaczone są miejsca tragedii drogowych. Wypadki samochodowe to zmora nowozelandzkich dróg. Zdarza się ich bardzo dużo. Wiele jest ofiar śmiertelnych, co dziwi, bo kierowcy jeżdżą raczej powoli. Często jednak siadają za kierownicę na dużym rauszu. Dopuszczalne stężenie alkoholu we krwi to 0,8 promila, czyli trzy kufle piwa. Kreda zamiast pałki
Zmorą miejskiego ruchu są korki - identyczne jak te spotykane w Europie czy Ameryce - i brak miejsc do parkowania. Przekonaliśmy się o tym sami w Auckland, gdzie parkingów jest jak na lekarstwo. A pozostawienie samochodu przy ulicy na dłużej niż 15 minut grozi mandatem (100 dolarów nowozelandzkich). Czas parkowania policja lub straż miejska sprawdzają rysując na oponach kredą kreskę. Gdy po 15 minutach auto wciąż ma kreskę, oznacza to, że czas minął i... mandat gotowy.