Polacy na Wyspach...
Pod koniec sierpnia, dzięki zapałowii konsekwencji w działaniu dwóch zacnych asów z biura polskiego importera Land Rovera, siedmioro posiadaczy nowych pojazdów tej marki znalazło się późnym środowym wieczorem w zamku Eastnor Castle w Wielkiej Brytanii.
Zamek jak to zamek: aby zamkiem mógł się mienić, musi być stary, ciemny i posępny (znane są jednak nieliczne wyjątki od tej reguły), więc taki był. Zwłaszcza najechany przez nas ok. północy. A, no i powinno w nim straszyć...
Nam jednak głowy zaprzątnęło zaskoczenie, którego doznaliśmy w chwili ujrzenia naszych komnat. Takiego wypasu nie ma po prostu ani w Ritzu, ani tym bardziej w naszym Bristolu, a do tego areały, jakie nam przypadły, powodowały, że gubiliśmy się we własnych kwadratach. Szok. Ale żeby nie było za dobrze, to w umywalkach oczywiście "typikalne" brytyjskie, a dla nas bezsensownie nieekonomiczne i niehigieniczne dwa oddzielne krany do ciepłej i zimnej wody. Po krótkiej kolacji, aby znieść presję historii i kupy wszelkieg rodzaju szpejów zalegających lub wiszących w każdym niegdyś wolnym miejscu tego kamiennego kloca, sięgnęliśmy do przytarganych ze sobą zasobów prowiantowych w postaci płynnej.
Przy pierwszym rozdaniu czynionym przez autora czytanych smutków dało się jednak odczuć lekkie zmęczenie materiału w postaci słabo skoordynowanych ruchów, co skończyło się rozlaniem wyrobu szkockiego barwy rudawej na prastarym blacie prastarego stołu wśród prastarych książek i prastarych zegarów. Na szczęście TO plam nie robi?
Gdy już odpowiednio przygotowaliśmy psychę, próbowaliśmy znaleźć jakiegoś ducha lub przestraszyć się czegoś innego, ale dupa zbita: ani ducha, ani strachu. Jedyną żywą (?) istotą poza nami był chyba niemy, a na pewno głuchy, kelner żywcem wyjęty z angielskich horrorów. Nadszedł zatem czas zalegnięcia w barłogach z baldachimami... Rano na dziedzińcu spotykamy chyba z 50-letnią ciężarówkę marki Morris (!), przy której majstrowało jakichś dwóch lekko umorusanych lujów, jeden duży, drugi mały. Widząc nasze zainteresowanie, otworzyli maskę demonstrując silnik. Szóstka w rzędzie, gaźnik jak od Malucha i aparat zapłonowy z palcem. Dla nas niezłe zdziwko, bo Morrisa znaliśmy tylko od strony produkcji słynnych Miniaków dla Jasia Fasoli.
Jazda!
Po rozpoznaniu Morrisa nadszedł dzień "Twoja chwila prawdy", czyli śniadanko (też typikalne), podpisy pod cyrografem i do samochodów! W programie cały dzień jazd off-roadowych wszystkimi bieżąco produkowanymi modelami Land Roverów.
Do dyspozycji mieliśmy 500 ha powierzchni i ponad 100 km bardzo różnorodnych tras. Pogodna piękna, słoneczko, ciepełko. Jak nie na Wyspie.
W każdym aucie był instruktor Land Rover Experience i troje z nas. Instruktorzy tak ordynowali zmiany za kierownicą, żeby każdy z nas sporo pojeździł każdym modelem w różnych warunkach terenowych. Prowadzili nas takimi trasami, aby powoli i stopniowo zwiększać ich trudność. Jednocześnie w przystępny sposób tłumaczyli co, jak i dlaczego tak a nie inaczej robić, aby jechać, nie ugrzęznąć i aby nie zdemolować siebie ani auta; jak i w jakich sytuacjach poprawnie wykorzystywać możliwości układu sterującego przeniesieniem napędu i wysokością zawieszenia Terrain Response, Systemu Descent Hill Control, reduktora i innych "drobizagów". Humory mieliśmy malinowe, było wesoło i bardzo ciekawie.
W naszej grupie większość stanowiły osoby, dla których był to pierwszy kontakt z nawierzchnią inną niż utwardzona, więc z wielkim zapałem chłonęły wiedzę o podstawach off-roadu, umiejętnie podawaną przez angielskich instruktorów. W ciekawszych i trudniejszych miejscach nie mogąc uwierzyć w to, czego można dokonać tymi samochodami i jak trudne przeszkody sforsować. A było tam wszystko: koleiny, trawersy, błoto, ostre spadania i podjazdy, ciasne przejazdy między drzewami, kamienie i woda.
W połowie dnia uciech przerwa na obiad w bazie LR Experience, a potem podziwianie zgromadzonych tam różnych pojazdów wiadomej marki, od pierwszego LR-a Seria I do megawyszpejowanego i przebudowanego pod kątem ekstremalnego off-roadu przeprawowego Defendera 110 na kołach chyba od Bizona. Później wyjazd na drugą część zaplanowanych na ten dzień jazd terenowych i dalej upalanie do spodu pod czujnym okiem sympatycznych Angoli. Jeden miał mniej czujne, bo komuś tam udało się w końcu delikatnie wypłacić Range Roverem w baobab. Straty minimalne, nacieramy dalej...
Pod koniec jazd, kiedy jeździłem Defenderem z szefem instruktorów LRE, zapytałem go, kto jest właścicielem zamku i tych 500 ha naokoło? Odparł tak: "pamiętasz tych dwóch lujów, którzy gmerali rano przy Morrisie...?"
Ja na to, że pamiętam, a on: "ten wyższy". Mój świat wtedy runął, bo w Anglii mieć 500 ha to tak jak u nas mieć województwo, a "ten wyższy" wcale nie wyglądał na magnata. Bo nie musiał? Po prostu nim był. Firma Land Rover prawie od początku swego istnienia dzierżawi od niego cały ten teren, a "ten wyższy" od ponad 50 lat co miesiąc sprawdza tylko, czy przelew wpłynął. I dłubie przy Morrisie...
Na koniec wśród westchnień i zachwytów pożegnaliśmy się z gościnnym Eastnor Castle i ruszyliśmy na kolację i nocleg do Birmingham. Coraz bliżej fabryki... Wieczór w Birmingham nie wymagał już obecności instruktorów LRE, ponieważ jako Polacy posiadamyspory experience w dziedzinach, na których wtedy się skupiliśmy.
I rzeczywiście, udało nam się wiele osiągnąć, włócząc się od baru do baru oraz tańcząc na środku ulicy bez udziału muzyki bądź też zębami zrywając kwiatki z klombu i poruszając się na czterech napędach wręczać je nieznajomym damom... Najtwardsi kończyli naszą wizytę kurtuazyjną w mieście ok 5.30 rano. Bilans: bez ofiar, choć byliśmy w sumie lżejsi o kilkaset funtów i dwie tabletki Nurofenu Forte.
Faktoria
Program na kolejny dzień przewidywał zwiedzanie fabryki LR, czego wszyscy nie mogliśmy się doczekać, a później wizytę w przyfabrycznym centrum LRE i pokazy jazdy terenowej, zaś na koniec zakupy w Gear Shopie.
Zaczęliśmy w centrum LRE, gdzie w przeznaczonej do naszej wyłącznej dyspozycji salce najpierw oglądaliśmy perfekcyjnie, wręcz wzorcowo nagrany i zmontowany film o historii marki i fabryki.
Potem zostawiliśmy aparaty fotograficzne i wyłączyliśmy komórki (taki mus), założyliśmy białe kitle i okulary ochronne, a na zegarki i biżuterię specjalne opaski ochronne, by? chroniły od ewentualnych rys mijane przez nas na taśmie auta! A, i jeszcze zatyczki do uszu jak na Formule 1. Było nieźle, bo zapakowano nas (w sumie 11 osób razem z angielskimi przewodnikami) do LR Defendera 147!
To jedyne na świecie sztuki tego auta tak przedłużone. Mają trzy rzędy siedzeń + standardową pakę jak to w Defku i mieszczą w sumie właśnie po 11 osób każdy. Ze względu na swojenietypowe rozmiary nie mają jednak homologacji i mogą jeździć tylko po terenie zamkniętym fabryki. Najpierw dowiedzieliśmy się, dlaczego hale fabryczne położone są w sztucznie wykopanych nieckach/zagłębieniach, sporo poniżej gruntu, tak że dachy hal są na równi z naturalnym poziomem ziemi naokoło. Otóż chodziło o odpowiednie zamaskowanie fabryki w czasie wojny na wypadek nalotów oraz o możliwość zatopienia (!) całej fabryki w razie zdobycia jej przez Niemców.
Dachy budynków biurowych były natomiast pokryte wodą, aby z powietrza wyglądały jak jeziorka. Po krótkiej przejażdżce po terenie zanurzyliśmy się w czeluść pierwszej hali, gdzie pracuje gigantyczna prasa tłocząca blachy na nadwozia dla LR i dla Jaguara. Ogrom tej machiny i rumor, jaki się z niej dobywa, wprawia w osłupienie.
Prasa jest niesłychanie zaawansowaną konstrukcją, w której można wymienić wszyskie pięć ogromnych, ważących po kikaset ton form w ciągu 30 minut (!). Udaliśmy się dalej, opuszczając to "przy ulne" miejsce przez magazyn świeżo wytłoczonych blach, gdzie rozpoznaliśmy fragmenty przyszłych Defków, Dyskotek, Frelków i Rendżów. W następnej hali spotkaliśmy roboty, które heftują te blachy w nieprzypadkową całość, aż powstanie z tego całe, surowe nadwozie.
Wystrzały odrobotowych snopów iskier spawalniczych upewniły nas w słuszności założenia okularów ochronnych? Stąd "pudełka" wyjeżdżają do lakierni, gdzie są nurzane w różnych miłych kąpielach, aby ostatecznie przyjąć jakiś wyraz artystyczny i udać się "na montaż". W ostatniej hali całe to "puzzle milion" jest faszerowane bebechami, modułami wg zakodowanej kreskowo specyfikacji innej dla każdego egzemplarza.
Tu ciekawostką jest jedna z pań pracujących na taśmie, która przed pobraniem z półek właściwych elementów wyposażenia zerka tylko na kartkę (wydruk formatu A2) pełną wyłącznie kodów kreskowych, przyklejoną do każdego nadwozia i sama, bedąc już po latach pracy czytnikiem (lub mając takowy wbudowany w oczy), odpowiednio interpretuje dziesiątki widocznych tam kodów (!). Z czytnika i monitora, które stoją obok, nie korzysta w ogóle. Myślę, że jej sprawność przyspiesza proces produkcyjny o kilka minut.
Trzeba to zgłosić do Organizacyjnego. Premia się należy! Dalej we wstępnie wyposażone nadwozie wpycha się od dołu jako jeden klocek cały układ napędowy wraz z motorem, skrzynią z biegami i zawieszeniem. Później dochodzi reszta fantów takich jak koła, zderzaki, progi, spojlery itp. Na koniec zostają stanowiska testowe, gdzie po raz pierwszy odpala się auta i ustawia/reguluje wszystkoco tego wymaga. Potem już tylko wysyłka aut do klientów na całym świecie. Każdy LR opuszcza teren fabryki w ciągu max 6 h od momentu zjechania z taśmy.
Niesamowita jest w tym całym zamieszaniu ogromna, a wręcz niewiarygodna skala tego przedsięwzięcia i potęga logistyki, jaka musiała zostać stworzona dla funkcjonowania takiego organizmu.
Fabryka zatrudnia 7000 osób i pracuje na dwie zmiany w systemie "just in time", czyli nie utrzymuje magazynów, a wszystkie części od zewnętrznych kooperantów dostarczane są bezpośrednio z TIR-ów na taśmę w ściśle określonym czasie. Jeżeli coś nie dojedzie na czas, to bardziej opłaca się wysłać śmigłowiec lub nawet samolot po brakującą partię części niż zatrzymać taśmę, bo minuta przestoju kosztuje 60000 GPB (!).
Nasi przewodnicy, emerytowani pracownicy LR, którzy przepracowali w fabryce po kilkadziesiąt lat, każdy na różnych stanowiskach, opowiadali nam o tym wszystkim z wielkim zaangażowaniem, pasją i dumą. Pokazywali nam fabrykę tak jak my pokazujemy inastrańcom Wawel. LR to rzeczywiście ich (Angoli) duma narodowa i wcale im się nie dziwię. Miło jest widzieć i słuchać zadowolonych ludzi, którzy nawet na emeryturze są związani ze swoim pracodawcą i zaangażowani w to, co robią. Jest to też przykład świetnego wykorzystania pasji i zaangażowania nawet byłych pracowników z korzyścią dla firmy, bo któż lepiej zna tajemnice i zakamarki fabryki i któż lepiej o nich opowie niż oni..?
Na koniec muszę powiedzieć, że taka bardzo atrakcyjna wizyta u producenta świetnie nakręca machinę sprzedaży, zwłaszcza gdy jest serwowana potencjalnym, jeszcze wahającym się, klientom jako zachęta do podjęcia ostatecznej decyzji o zakupie.
To, co zobaczyłem, rzeczywiście i bez naciąganej lipy przekonuje i zachęca. U nas jednak, jak to u nas, wszystko od dupy strony, czyli zaproszono nas na tą wycieczkę jako już posiadaczy różnych modeli Land Roverów kupionych u polskiego importera. Ja mam ich w sumie cztery, a poza tym czuję się dobrze. Gest bardzo miły, lecz sprzedaż nakręcający pośrednio, bo "tylko" naszymi opowieściami - a przecież opowieści to nie to samo co ujrzenie tego wszystkiego na własne oczy.
Myślę, że z czasem strategiczni decydenci u polskiego importera pojmą logikę i potencjalną większą efektywność działań w kolejności zasugerowanej powyżej z korzyścią dla ich pracodawcy i siebie. Oczywiście nie rezygnując z dalszego wdrażania także posprzedażowego programu lojalnościowego, chociażby w tej świetnej formie, której właśnie doświadczyliśmy na sobie jako klienci. Serdeczne podziękowania dla niedecydentów, a zaangażowanych i twórczych pracowników Piotra i Przemka, którzy wymyślili, spięli ten cały temat do kupy i zrealizowali z naszym skromnym udziałem!
Amen.
Tekst i zdjęcia: Wojciech "Dzik" Kossecki
W dziale "Testy/Opinie użytkowników" możesz podzielić się wrażeniami z użytkowania swojego samochodu.