Kończy się "prawdziwa" motoryzacja? Co za bzdura
Wciąż nie mogę się nadziwić biadoleniu, że oto na naszych oczach kończy się "prawdziwa" motoryzacja. Że kiedyś samochody były trwałe, niezawodne i miały duszę, a te dzisiejsze to niegodne szacunku plastikowo-elektroniczne jednorazówki, na dodatek coraz częściej na prąd. Przecież to zupełnie tak, jakbyście wzdychali do czarno-białej telewizji, oglądanej na lampowych odbiornikach z ekranami o przekątnej 12 cali!
Wielu współczesnych kierowców nie chce nawet spojrzeć na auta, którym rozpędzenie się od zera do setki zabiera więcej niż 10 sekund. Takie pojazdy są uznawane powszechnie za mało dynamiczne. Czy wiecie, jakim przyspieszeniem dysponował wciąż darzony sentymentem Fiat 126p? Nie? No to wam powiem - według wyników badań drogowych, przeprowadzonych w 1975 r., wynosiło ono dokładnie 22,8 s. Dla jasności: po takim czasie maluch osiągał prędkość 80 kilometrów na godzinę. Dlaczego nie podawano danych od 0 do 100 km/h? Bo 100 km/h było prędkością graniczną, trudną do utrzymania na dłuższym dystansie.
Dodajmy do tego ciasnotę kabiny, bagażnik o symbolicznej, ledwie stulitrowej pojemności, tragicznie słabe hamulce, zawieszenie, przenoszące do wnętrza wszelkie nierówności nawierzchni, wcale nie takie małe zużycia paliwa, mnóstwo dokuczliwych usterek technicznych (by wspomnieć tylko o legendarnej, nieustannie zrywającej się lince rozrusznika), konieczność wykonywania na własny koszt dodatkowego zabezpieczenia antykorozyjnego, regularnego smarowania zwrotnic w układzie kierowniczym itp. Czy naprawdę jest do czego tęsknić? Nawet przy całej sympatii, którą wzbudzał ów model wśród spragnionych własnego auta obywateli PRL.
Maluch był traktowany pobłażliwie, trochę jak dzieciak, któremu można i trzeba wiele wybaczyć. Idę jednak o zakład, że nie chcielibyście dzisiaj jeździć również samochodami większymi i poważniejszymi: Fiatami 125p, Ładami czy Polonezami.
No tak, mimo swego najczęściej licencyjnego pochodzenia, były to samochody "socjalistyczne", zapewne dużo gorsze od tych "zachodnich". Spójrzmy zatem na absolutny szczyt marzeń z tamtych czasów, czyli Mercedesy. Topowy, trzylitrowy turbodiesel generował ze swoich sześciu cylindrów zawrotną moc 143 koni mechanicznych. Napędzany nim Merc w powszechnie cenionej wersji W124 osiągał 100 km/godz. w ciągu 10,9 s od startu. W wyścigu spod świateł zostałby daleko w tyle za dzisiejszym, przeciętnym kompaktem. A w latach 80. produkowano też mercedesy 2.0 D 72 KM mocy, 123 niutonometry maksymalnego momentu obrotowego. Prędkość maksymalna 160 km/godz. Przyspieszenie od 0 do 100 km/godz. w 18,1 sekundy. W drugiej dekadzie XXI wieku na reedukacyjne jazdy takim bolidem powinni być skazywani piraci drogowi.
Były powolne, ale przynajmniej trwałe i niezawodne... Jakieś piętnaście lat temu w komisie, specjalizującym się w handlu niemieckimi samochodami, rozmawiałem z jego właścicielem, zdeklarowanym wyznawcą zasady, że "bez gwiazdy nie ma jazdy". Nieopatrznie zapytałem, co się psuje w Mercedesach. Spojrzał na mnie z głęboką pogardą: "W Mercedesach nic się nie psuje. Co najwyżej ulega naturalnemu zużyciu. Na przykład te tuleje... Trzeba je wymieniać co milion kilometrów."
Nie wiem, nie znam się, nigdy nie miałem mercedesa. Zresztą większość Polaków użytkowała auta mniej prestiżowych marek.
O niezawodności Fiata 126p już wspominałem. Wielce... hm.. problematycznej, chociaż i tak model ten stanowił ogromny przeskok technologiczny w porównaniu na przykład z syreną. Wpadła mi kiedyś w ręce instrukcja obsługi owego wehikułu, owocu polskiej myśli technicznej i możliwości rodzimego przemysłu motoryzacyjnego. Zwróciłem szczególną uwagę na liczącą kilkadziesiąt pozycji listę części zamiennych, które bezwzględnie należy ze sobą wozić. Były tam też porady dla kierowców: "Samochód Syrena model 104 i 105 z łatwością pokonuje przeciętne wzniesienia, jakie na terenie kraju spotyka się wszędzie poza terenami wyraźnie górzystymi (Podkarpacie, Beskidy, itp.) (...) Jeżeli w trakcie jazdy dostrzeże się przed sobą jakieś wzniesienie, to wówczas wskazane jest wykorzystanie bezwładności pojazdu, ułatwiającej wspięcie się na wierzchołek. W tym celu należy rozpędzić samochód, tak aby u podnóża wzniesienia posiadać jak największą prędkość." Naprawdę, nie zmyślam!
A wyposażenie? To topowe sprzed 25 lat dzisiaj jest bazowym. Fabryczne radio, elektrycznie otwierane szyby, ABS, welurowe fotele, regulowana w dwóch płaszczyznach kierownica ze wspomaganiem - takie cuda miało na pokładzie kupione w 1996 r. Renault Megane w najwyższej wersji RT. O centralnym zamku czy klimatyzacji rzecz jasna nie było nawet mowy.
I jeszcze jeden argument wysuwany przez krytyków współczesnej motoryzacji: ten o duszy dawnych samochodów. Cóż, żelazka też kiedyś miały duszę...