Nowe auto po wypadku? Do salonu weź czujnik lakieru!
Nie jest tajemnicą, że wiele sprzedawanych przez dealerów nowych samochodów ma za sobą pozafabryczne przygody natury lakierniczej.
Ich właściciele dowiadują się o naprawach dopiero przy sprzedaży, gdy przyszły nabywca "opukuje" auto czujnikiem grubości lakieru.
Na szczęście, w zdecydowanej większości przypadków, tzw. szkody transportowe ograniczają się do drobnych defektów powłoki lakieru. Lakiernicy najczęściej "poprawiają wygląd" drzwi, zderzaków czy słupków. Tego typu naprawy w żaden sposób nie wpływają na funkcjonalność i - jeśli zostały starannie wykonane - prezencję auta. Pamiętajmy jednak, że rzutują one na wartość pojazdu. To, czy samochód ma za sobą naprawy blacharsko-lakiernicze, brane jest pod uwagę np. w razie wypadku czy kolizji i wpływa wówczas na wycenę "wraku".
Skąd biorą się owe "szkody transportowe"? Zanim samochód trafi ostatecznie do dealera, nierzadko musi być transportowane przez tysiące kilometrów . W tym czasie auto kilkukrotnie przeładowywane jest między ciężarówkami, pociągami czy statkami i za każdym razem trzeba je odpowiednio zabezpieczyć. Zderzaki, słupki czy nadkola często "obrywają" w transporcie od zerwanych pasów zabezpieczających, a na przyczepach samochody narażone są też na inne uszkodzenia, np. od uderzeń kamieni.
"Drobne naprawy blacharskie", które dotyczą ogromnej liczby nowych aut, czasem przybierają jednak poważniejsze formy. Znamy dwa przypadki, w których na fabrycznie nowych pojazdach znaleźliśmy grubą warstwę szpachli...
W jednym z warszawskich salonów popularnej marki natknęliśmy się na fabrycznie nowy pojazd, na którym znaleźliśmy odcisk palca lakiernika pod tzw. klarem, czyli położonym jako ostatnia warstwa lakierem bezbarwnym. Po dokładniejszych oględzinach stwierdziliśmy, że "poprawki lakiernicze" objęły w jego przypadku aż cztery elementy.
Rzecz jasna, sprzedawca nie raczył nas poinformować o przeszłości auta. Spuścił z tonu dopiero wtedy, kiedy pokazaliśmy mu ślady pozostawione przez lakiernika-partacza. Co najciekawsze, po konsultacji z przełożonym przyznał wówczas, że auto miało "drobną szkodę transportową" i zaproponował upust w wysokości... 2 tys. zł. Dodajmy, że samochód wyceniony był na 108 tys. zł!
Nasza redakcja interweniowała też u importerów w sprawie dwóch pojazdów, które - najprościej mówiąc - przy wyładunku "spadły z lawety". W efekcie, w samochodach nie sposób było ustawić geometrii zawieszenia - w ich przypadku śmiało można więc użyć słów "powypadkowe".
Jak ustrzec się przed podobnymi problemami w przyszłości? Oczywiście, zweryfikowanie tego, czy samochód ma właściwą geometrię podwozia, nie wchodzi w grę. Śmiało możemy natomiast sprawdzić auto czujnikiem grubości powłoki lakieru. Ważne, by zrobić to przed pokwitowaniem odbioru.
Pamiętajmy, że w momencie opuszczenia salonu nowym samochodowym nabytkiem tracimy wszelkie możliwości działania - w razie ewentualnych roszczeń to my będziemy musieli udowodnić dealerowi, że nie uszkodziliśmy samochodu po odbiorze.
Na szczęście, by sprawdzić grubość powłoki lakieru nie musimy dysponować własnym elektronicznym czujnikiem grubości. W zasadzie każdy dealer, który prowadzi komisem albo posuada lakiernią (co wynika z tzw. standardów marki i rodzaju prowadzonej działalności), musi posiadać tego typu urządzenie. Poprośmy więc o przeprowadzenie takich oględzin w naszej obecności.
Oczywiście, sprzedawcy mogą na taką prośbę kręcić nosem, pamiętajmy jednak, że to my wydajemy na auto ciężko zarobione pieniądze i potwierdzamy własnym podpisem, że samochód nie posiada żadnych wad...