Smog. Trują samochody ze starymi dieslami czy kominy?

Polska dusi się w smogu. W Europie Zachodniej z problemem tym borykają się niemal wyłącznie wielkie metropolie, a za zanieczyszczenie powietrza odpowiadają przede wszystkim samochody, zwłaszcza przestarzałe diesle, emitujące szkodliwe tlenki azotu i sadze - stąd pomysły, by zakazać im wjazdu do centrów miast.

 U nas cierpią również mieszkańcy mniejszych, niekiedy wręcz uważanych za uzdrowiskowe miejscowości. Bo, chociaż corocznie sprowadzamy do kraju kilkaset tysięcy używanych aut, delikatnie mówiąc: nie najnowszych, to za głównego winowajcę smogu uchodzą domowe piece, spalające podły jakościowo węgiel a często i najróżniejsze odpady. Są one źródłem, paskudnego, osadzającego się w płucach drobnoziarnistego pyłu. Ponieważ jednak walka z tzw. niską emisją jest trudna i kosztowna, a i ryzykowna politycznie, więc władze, chcąc wykazać się jakąkolwiek aktywnością, sięgają po działania skierowane do zmotoryzowanych.

Reklama

W okresie styczniowych siarczystych mrozów w kilku aglomeracjach wprowadzono darmową komunikację miejską. W Krakowie przez dwa kolejne dni (co było wydarzeniem bez precedensu) z bezpłatnych przejazdów MPK mogli korzystać właściciele samochodów oraz tyle towarzyszących im osób, na ile zarejestrowane były ich pojazdy. Czy takie gesty mają sens? Z naszych rozmów z krakowskimi kierowcami wynika, że jeżeli nawet, to raczej propagandowy.

Kierowca A.: - Tak, wiem, że mogłem za darmo jeździć tramwajami i autobusami, ale nie skorzystałem z tej oferty. I raczej nie zamierzam korzystać w przyszłości. Dlaczego? To proste. Po drodze odwożę do szkoły syna, który i tak, dzięki wcześniejszej decyzji radnych, ma bezpłatne przejazdy, a także podrzucam do pracy żonę. Mamy jeden samochód, a zatem jeden dowód rejestracyjny. Gdybym przesiadł się do komunikacji publicznej, żona musiałaby płacić za bilet i narażać się na niewygody.

Kierowca B.: - Mam praktycznie nowy wóz, który spełnia najostrzejsze normy emisji spalin. Dlaczego niby miałbym rezygnować z jeżdżenia takim samochodem? Czy w jakikolwiek sposób wpłynęłoby to na stan powietrza w mieście?

Kierowca C.: - Mieszkam na peryferiach Krakowa, pracuję na drugim końcu miasta. Aby dostać się tam komunikacją publiczną musiałbym chyba ze dwa razy się przesiadać. Już wyobrażam sobie, ile czasu spędziłbym marznąc przy takim mrozie na przystankach. Mimo korków, dojazd samochodem trwa dwa razy krócej. Mam ciepło, słucham sobie radia. Owszem, popieram ekologię, ale moje poświęcenie ma granice.

Kierowca D.: - Cały czas słyszałem apele, by ze względu na smog nie wychodzić bez potrzeby z domu i nie przebywać zbyt długo na polu... to znaczy na zewnątrz. Więc co? Mam odstawić auto i narażać zdrowie swoje i swoje rodziny?

Kierowca E.: - Tramwaje i autobusy za friko? Dziękuję, stać mnie na kupno biletu. Podobnie zresztą jak na jeżdżenie samochodem. Z oczywistych względów wybieram samochód, zwłaszcza gdy rano na termometrze jest minus dwadzieścia stopni.

Władze miast przyznają, że nie dysponują żadnymi narzędziami umożliwiającymi sprawdzenie skuteczności ich proekologicznych akcji. Można się domyślać, że liczba zmotoryzowanych mieszkańców Krakowa (Warszawy, miast śląskich itp.), którzy z chęci zaoszczędzenia paru złotych na biletach lub z troski o środowisko naturalne, postanowili przesiąść się w tych skrajnie smogowych dniach z prywatnych samochodów do autobusów i tramwajów, jest znikoma - my w każdym razie nie trafiliśmy na nikogo takiego. Gdyby jednak było ich nawet kilka tysięcy owszem, na ulicach zrobiłoby się trochę luźniej, ale, patrząc na dymiące kominy, trudno uwierzyć, by znalazło to jakiekolwiek mierzalne odzwierciedlenie w poziomie zanieczyszczeń powietrza.                 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy