Ledowe chińskie badziewie, czyli jazda w dzień na światłach

​Niektóre wybuchają z siłą wulkanu i błyskawicznie cichną. Było, minęło, nie ma do czego wracać. Inne mają charakter sezonowy, pojawiają się na przykład w związku z powtarzającą się regularnie wiosenną plagą kleszczy czy wakacyjnymi korkami przed bramkami na autostradach. Jeszcze inne potrafią prowokować i rozpalać emocje zawsze i wszędzie, niezależnie od wszelkich okoliczności, pory roku, stopy bezrobocia i poziomu inflacji. Mowa o tematach ogólnonarodowych dyskusji.

 Do ostatniej z wymienionych kategorii niewątpliwie należy nieustająca debata o zasadności obowiązku używania przez całą dobę świateł mijania w samochodach oraz, w formie pochodnej - o sensie lub bezsensie stosowania, jako ich zamienników, świateł  do jazdy dziennej. Wystarczyło jedno zdjęcie z jednym zdaniem podpisu: "Szaro, buro... a kretyni jeżdżą na tych chińskich ledach", a Internet zawrzał. Po raz setny, a może i tysięczny w tej sprawie... 

"U. v. Jungingen": "Przedwczoraj jechałem podczas ulewy ponad 100 kilometrów. Praktycznie wszystkie nowe samochody, które są wyposażone w światła dzienne (z przodu ledy, z tyłu nic), jechały na dziennych. Podobnie jest o świcie oraz zmierzchu, a nierzadko również w nocy. Niestety, tacy kierowcy wybijają argumenty tym, którzy walczą z obowiązkiem jazdy na światłach w dzień. Bo polaczek-cwaniaczek zawsze będzie kombinował, aby włączyć jak najpóźniej i na złość mamie będzie odmrażał sobie uszy. A potem dyskusje z policją, czy już był zmierzch, a może jeszcze nie. Po co to komu?"

Reklama

"SpołEkorzecznik": "winny tylnozaciemnienia jest uchwalony przez sabotażystów przepis, że jak świecą dzienne, to pozycyjne nie mogą."
"U. v. Jungingen": "Ale ma się przełącznik, którym można włączyć światła mijania? Zazwyczaj chodzi lekko, więc w czym problem podczas ulewy?"

"kierowca": "Dokładnie tak jest. Mało tego, ja widzę w tunelach jeżdżących na dziennych. A z tyłu żadnego oświetlenia. Po prostu tych aut w tunelu od tyłu nie widać. Ci kierowcy nie zdają sobie sprawy, że może ktoś w nich od tyłu wjechać. Zmierzch to samo. Już jest ciemnawo, a tu bez oświetlenia tylnego, bo jedzie na dziennych. Dla niego to jeszcze jest dzień, bo coś tam widać jeszcze. Po prostu głupota."

"zefir": "W porządnych markach fabryczne światła korzystają z sensora zmierzchu. Więc kiedy jest się w tunelu lub robi się szarówka, światła mijania zapalają się automatycznie. (...) Niestety, większość aut ma jedynie proste ledy. Ale te fabryczne i tak są lepsze od tych dokładanych samodzielnie."

Stop. Spróbujmy omawiane zagadnienie jakoś uporządkować...

W przeszłości o włączeniu świateł w samochodzie decydował kierowca. To on musiał ocenić stopień przejrzystości powietrza i wyczuć moment, gdy dzień zaczyna chylić się ku zmierzchowi. Istniały wówczas dwie szkoły. Rumuńsko-radziecka, kaskaderska: "generalnie jeżdżę bez świateł, a jeżeli już, to wyłącznie na długich" oraz skandynawsko-niemiecka, ostrożnościowa: "gdy nie mam pewności, czy powinienem włączyć światła mijania czy nie, to na wszelki wypadek jednak to robię". My jak zwykle lokowaliśmy się gdzieś pośrodku, jednak z tendencją ku Wschodowi ("Kiedyś, jak nie było obowiązku jazdy za dnia na światłach, to w deszcz połowa aut jeździła w ogóle bez świateł! A w szarówkę, wieczorem, to też mało kto włączał! Po mieście to i zdarzali się partyzanci, jeżdżący w nocy w ogóle bez świateł" - wspomina "PRLpamiętam!").

Wydawało się, że problem raz na zawsze rozwiązało wprowadzenie obowiązku używania świateł mijania przez całą dobę. Latem i zimą, w czasie słoty i przy bezchmurnym niebie, o świcie, w południe i tuż przed zachodem słońca. Przepis ten, aczkolwiek był i jest przez wielu zmotoryzowanych rodaków ostro krytykowany, uwolnił kierowców od myślenia. Poza tym, choć trudno ocenić jego wymierny wpływ na bezpieczeństwo ruchu, miał swoje logiczne uzasadnienie: oświetlony obiekt jest na drodze lepiej widoczny od nieoświetlonego.

Niestety, nie trwało to długo, bowiem wkrótce pojawiła się alternatywa w postaci świateł do jazdy dziennej. Na domiar złego - tylko jako świateł przednich. I znowu kierowcy stanęli przed koniecznością samodzielnego podejmowania decyzji: jeździć na dziennych czy włączać mijania? Właścicieli nowszych, lepiej wyposażonych aut próbuje wyręczać automatyka. Jak dobrze wiemy, bywa ona jednak zawodna ("Knox": "Większość systemów automatycznego przełączania świateł uwzględnia wyłącznie natężenie światła, można więc oglądać wypasione fury z ILA, które w deszczu jadą na dziennych"). Sprawę dodatkowo skomplikowała powszechna dostępność tanich, akcesoryjnych świateł do jazdy dziennej.

W sumie sytuacja wygląda zatem tak - na drodze możemy spotkać samochody z włączonymi światłami: mijania, dziennymi fabrycznymi (z przodu jako tako, z tyłu ciemno) lub dziennymi "tuningowymi" (często w formie cienkich, ledwie widocznych ledowych pasków, owego "chińskiego badziewia").

Dlaczego tak wielu kierowców nawet przy złej pogodzie i podczas szarówki używa atrap oświetlenia? Z niewiedzy? Z bezmyślności? Dla pokazania: "patrzcie, jaki mam fajnie wyposażony wóz, świecę ledami"? Z chęci zaoszczędzenia odrobiny paliwa? Z obawy przed przedwczesnym zużyciem żarówek świateł mijania? ("polak": "Ja sobie jeżdżę na bieda-ledach. Wszystkie znaczki mają, policmajstry oglądały i mandatu nie wystawiły. PT też przechodzą bez problemu. A reszta to już mnie nie obchodzi. Jeżdżę dlatego, bo aby wymienić żarówkę mijania lewą, muszę wyciągać akumulator, a jak prawą to obudowę filtra powietrza."). A może po prostu dlatego, że im wolno?

I tu dotykamy sedna sprawy - tak będzie, mimo wszelkiej krytyki, dopóki nie zmienią się przepisy, które położą kres stosowaniu "chińskich ledów", a być może w ogóle świateł nazywanych dziennymi. 

Vale

 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy