Przychodzi kobieta do mechanika... Prawdziwa historia!

Dawno temu na "topie" były kawały rozpoczynające się słynnym "przychodzi baba do lekarza...". Te, z reguły, nikogo już dziś nie bawią. Obecne, by się pośmiać, należy wysłać kobietę do wybranego losowo warsztatu samochodowego...

Nie, nie mam wcale zamiaru nabijać się z damskiej niewiedzy dotyczącej budowy pojazdów mechanicznych. Sam z wielkim trudem nauczyłem się rozróżniać spódnicę od sukienki, rozumiem więc, że silnik czy skrzynia biegów, to dla większości przedstawicielek płci pięknej "jeden pies".

Niestety, tego typu podejście bezlitośnie wykorzystują mechanicy, czego przykładów nie muszę wcale daleko szukać...

Pewnego razu zadzwoniła do mnie przyjaciółka z pytaniem, dlaczego w czasie kręcenia kierownicą w jej samochodzie pojawiają się niepokojące trzaski. Ponieważ telefonicznie nie byłem w stanie ustalić przyczyn (równie dobrze może to być przecież łożysko McPhersona, co pęknięta sprężyna), zaproponowałem, by podjechała do pierwszego lepszego warsztatu, gdzie mechanik na pewno zdiagnozuje usterkę.

Reklama

To był błąd, bo w trzydzieści minut później musiałem wczuć się w rolę psychologa mierzącego się z zapłakaną pacjentką w głębokiej depresji. Szlochając do telefonu Magda wydukała wreszcie, że zdaniem mechanika do wymiany nadają się "przednie costam hamulcowe" i to one są przyczyną niepokojących stuków. Usunięcie usterki wycenione zostało wstępnie na... 900 zł.

Diagnoza sprawiła, że zachichotałem na głos, ale koleżance wcale nie było do śmiechu. Po trwającej dobre 40 minut telefonicznej sesji terapeutycznej udało mi się wreszcie przywrócić przyjaciółce wiarę we własne auto i odesłać ją - co wymagało rzecz jasna gruntownego odnowienia makeupu - do innego warsztatu. Po kolejnej godzinie odebrałem następny telefon. Tym razem diagnoza była jeszcze ciekawsza. Pan powiedział, że zepsuło się "costam costam półosi" i - być może - uda się to naprawić za tysiąc złotych.

Spieszę wyjaśnić, że auto Magdy znałem nadzwyczaj dobrze. Po przeszło rocznej eksploatacje odsprzedałem je koleżance kilka miesięcy wcześniej. Samochód był wówczas w idealnym stanie technicznym (za co ręczę głową), miałem więc już serdecznie dość słuchania głupot i wcielania się w psychoterapeutę.

Gdy już opanowałem niecenzuralny słowotok, jaki cisnął mi się na usta po kolejnej diagnozie kolejnego warsztatu, udało mi się przekonać Magdę, by pojechała do innego mechanika, tym razem - od wejścia - dając do telefonu "męża", pod którego planowałem się bezczelnie podszyć.  

Nie minęło pół godziny, gdy telefon zadzwonił ponownie. W słuchawce usłyszałem jedynie: "Cześć Kochanie, daje ci pana", po czy przeszedłem do ofensywy. Na wstępie wyjaśniłem, że "żona" zupełnie nie orientuje się o co chodzi, ale "chciałbym, by sprawdził pan czy rozsypało się łożysko, czy może szlag trafił sprężynę, bo coś ewidentnie łupie przy skręcaniu". W odpowiedzi usłyszałem krótkie, "dobrze, zaraz się tym zajmiemy".

Dzwonek telefonu rozbrzmiał po następnych 10 minutach. Rozentuzjazmowana Magda niemalże piała z radości. "Pan powiedział ze skończyło się łożysko jakiegoś McDonalda czy czegoś. Dziękuje Ci przepięknie. Umówiłam się na naprawę w czwartek. Za 150 zł".

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy