Niemiec płakał, jak sprzedawał. Triki nieuczciwych handlarzy. Nie daj się nabrać
Teksty używane przez zawodowych handlarzy i komisy samochodowe weszły już do potocznego języka, jednak przysłowiowego "Mirka-handlarza" wciąż można spotkać w rzeczywistości. Zakup samochodu używanego w wielu przypadkach przypomina spacer po polu minowym, a handlarze prześcigają się w coraz to bardziej wymyślnych sposobach, by wcisnąć nieświadomemu kupujący wrak, tak, żeby się nie zorientował. Oto kilka przykładów z życia wziętych.
Stara prawda mówi, że na rynku samochodów używanych nie ma prawdziwych okazji. Jeśli wydaje ci się inaczej, bo właśnie znalazłeś swoją "igłę" w atrakcyjnej cenie, to jeszcze zdążysz gorzko tego pożałować. Poszukiwania samochodu z drugiej ręki często przypominają loterię. Wydaje nam się, że auto z ogłoszenia to doskonały wybór, ale po przyjeździe na miejsce i dokładnym obejrzeniu zastanawiamy się, jak mogliśmy dać się tak nabrać. Oto kilka trików, z których korzystają handlarze i kilka porad jak uniknąć władowania się "na minę". Przeprowadziliśmy również próbę zakupu kontrolowanego. Efekt był zaskakujący.
Handlarze samochodami i komisy, podobnie jak inni fachowcy szlifują swoje umiejętności werbalne i rozwijają repertuar powiedzonek. To już nie te same czasy co kiedyś, gdy fotki w ogłoszeniu były robione na parkingu komisowym, a auta były ledwie posprzątane i umyte. Teraz co bardziej sprytni handlarze lub komisy korzystają z usług firm detailingowych, a nawet mają swoje własne myjnie i stanowisko do detailingu, w którym przygotowują samochód do sprzedaży.
Prace nad autem nie ograniczają się do popsikania plakiem deski rozdzielczej i nawoskowania samochodu. Jak wiadomo klient kupuje przede wszystkim oczami, zatem nawet co gorsze sztuki są mocno podciągane wizualnie - wykonywana jest polerka karoserii, drobne zaprawki, kompleksowe czyszczenie i ozonowanie wnętrza, polerka reflektorów, a nawet nabłyszczanie opon.
Dzięki temu samochody w ogłoszeniach wyglądają naprawdę zachęcająco. Jeśli handlarz skorzysta dodatkowo z usług profesjonalnego fotografa, który kompleksowo przygotuje mu sesję dla kilku lub kilkunastu samochodów na placu, podkręci zdjęcia do ogłoszeń, klienci jeszcze chętniej przyjadą obejrzeć samochód i rozważą jego zakup.
Aby nie było niedomówień, uważam, że takie przygotowanie auta do sprzedaży jest jak najbardziej pożądane i pozytywne, jednak należy pamiętać, że nie powinniśmy się "podpalać" i dać omamić pięknemu wyglądowi samochodu. W przypadku używanych aut liczy się przede wszystkim to, co jest ukryte pod maską i resztą karoserii. A handlarze mają również sposoby na skuteczne maskowanie wad silnika, elektroniki, czy zawieszenia.
W kwestii przebiegu samochodów sprowadzonych właściwie wszystko zostało już powiedziane. Magiczna niegdyś bariera 180 tysięcy kilometrów jest co prawda dziś nieco wyższa - 200-250 tysięcy na liczniku to zupełna norma w kilkunastoletnich samochodach, ale proceder wciąż ma miejsce.
Nieuczciwi handlarze doskonale zaadaptowali się do nowych przepisów zabraniających "korekty licznika". To nie jest tak, że teraz liczników nie kręcą. Owszem, kręcą, ale aby przebieg był bardziej wiarygodny, musi być "dwójka z przodu". Szybka matematyka i klient liczy - 13-letnie auto, ma 260 tysięcy przebiegu. 20 tysięcy rocznie wydaje się realną wartością, która w Polsce jest zupełną normą. Na zachodzie nie jest i normalną rzeczą jest, że samochód - zwłaszcza z silnikiem Diesla - pokonuje rocznie nawet 40 tysięcy kilometrów.
Wejście nowych przepisów nie zapobiegło kręceniu liczników w sprowadzonych autach. Przebieg jest wprowadzany do systemu CEPiK podczas pierwszego przeglądu rejestracyjnego, co oznacza, że bez problemu licznik można "skorygować" wcześniej, zanim wartość trafi do systemu. Później jest już musztarda po obiedzie.
Jedyną realną opcją sprawdzenia, czy licznik był kręcony jest wykupienie płatnego raportu na temat samochodu z platform, takich jak AutoDNA lub CarVertical i im podobnych. Na to decyduje się jednak niewielu kierowców. Koszt dodatkowych kilkudziesięciu złotych za auto, którego w ostateczności możemy wcale nie kupić, według wielu jest niepotrzebnym wydatkiem i wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Handlarze o tym wiedzą, a w razie gdyby ktoś jednak sprawdził, zawsze mogą powiedzieć, że korekty dokonano przed sprzedażą w Niemczech, czy Francji.
Aby uwiarygodnić przebieg odświeża się również wnętrze. Wymiana mieszka skrzyni biegów, naprawa siedzeń, czy ponowne obszycie, a raczej wymiana koła kierownicy na taką w lepszym stanie (nowa kierownica i mieszek mogłyby wzbudzić podejrzenia) to już standard. Można zaliczyć do tego również wspomniane polerowanie reflektorów, wymianę dywaników, czy wypranie podsufitki, która po latach eksploatacji może dawać wyraźne oznaki wysokiego przebiegu.
Kiedyś za ostateczne potwierdzenie wiarygodności przebiegu służyły wypełnione po brzegi pieczątkami i wpisami książki serwisowe. Miały świadczyć o autentyczności przebiegu oraz bogatej historii serwisowej - najlepiej w ASO. Od dobrych kilkunastu lat książka serwisowa jest tylko kolejnym gadżetem, dodawanym do samochodu w celu zamydlenia oczu potencjalnemu kupującemu.
W internecie można znaleźć mnóstwo czystych książek serwisowych, które nieuczciwi handlarze wypełniają samodzielnie. Dla niepoznaki korzystają z przygotowanych wcześniej pieczątek istniejących lub fikcyjnych warsztatów samochodowych oraz długopisów innego koloru, żeby "zmylić przeciwnika". To tylko kwestia naszego wyboru czy zaufamy, czy też nie. Ta sama historia powinna się potwierdzić jeśli wykupimy raport, ale znów - trzeba najpierw w niego zainwestować.
Nie jest tajemnicą, że handlarzom najbardziej opłaca się kupować uszkodzone samochody i naprawiać je po kosztach - wtedy zysk jest stosunkowo duży. Na szczęście coraz rzadziej słyszy się o typowych "ulepach" i trumnach na kółkach - ta tendencja składania wraków nadających się tylko do huty chyba przeniosła się do kategorii motocykli. Coraz rzadziej spotyka się samochody ze wstawioną ćwiartką karoserii, pospawane z kilku różnych egzemplarzy, czy zwinięte w precel na słupie i wyprostowane. Być może jest to związane z nakładem pracy, wysokimi kosztami naprawy i niepewnym zwrotem - jak klient się połapie to nie kupi i cała inwestycja psu na budę.
Ja obstawiam, że przyczyną jest też znacznie wyższy stopień skomplikowania samochodów obecnie, duża ilość czujników, elektroniki i mnogość części, które w takich przypadkach wymagają wymiany. To sprawia, że znacznie bardziej opłaca się kupić np. lekko uderzone Audi A4, w którym poduszki nie wystrzeliły, ale jego naprawa w Niemczech jest nieopłacalna. Zniszczone zawieszenie, rozbite drogie lampy czy przetarty bo to kilka tysięcy euro, czyli równowartość 13-letniego Audi.
W Polsce jednak wystarczy dobrze poszperać na szrotach i w internecie, a także mieć znajomego blacharza, który za niewielką opłatą i obietnicą stałych zleceń podreperuje to i owo. Problemem nie są dziś już też szpary pomiędzy elementami karoserii, które kiedyś świadczyły o poważniejszej przygodzie. Blacharze potrafią naciągać i pasować części tak, aby wyglądały niemal fabrycznie.
Podobnie jest ze szpachlą, która w wielu przypadkach służy do ratowania jedynie tych bardziej kosztownych lub trudniej dostępnych elementów karoserii. Rynek części jest na tyle duży, że ceny drzwi, czy błotników do przykładowego Passata są śmiesznie niskie, a na dodatek jeśli dobrze poszukamy, możemy trafić je od razu "w kolorze". Między innymi dlatego, nawet jeśli na zakup auta wybieramy się uzbrojeni w czujniki grubości lakieru, możemy nie zauważyć, że coś było wymieniane. Dobre dopasowanie koloru, polerka lakieru dla odświeżenia i czasem po prostu nie widać różnicy.
Warto tu nadmienić, że nie ma nic złego w pokolizyjnej naprawie samochodu. Stłuczka może zdarzyć się każdemu i nie oznacza od razu, że auto nadaje się tylko na złom. Ważne jest jednak, aby naprawa nie oznaczała wspawania elementów przystanku autobusowego w karoserię, czy naładowania 15 kg szpachli, żeby samochód jechał jako tako prosto i w miarę wyglądał. No i oczywiście kwestią uczciwości jest to, czy w ogłoszeniu nie dodana została adnotacja "całkowicie bezwypadkowy". Naprawa po wypadku i podpicowanie samochodu to jedno, oszustwo w ogłoszeniu to coś zupełnie innego.
Na temat silników również można napisać wiele. Handlarzom-oszustom wystarczy mycie komory, trochę motodoktora, uszczelniacza do chłodnic, czasem preparat czyszczący wtryski do baku lub inny poprawiający parametry pracy silnika. Podobnie w kwestii czyszczenia za kilkadziesiąt złotych zapchanych filtrów DPF, oraz klimatyzacji. Na rynku jest mnóstwo chemii samochodowej, która pomaga zamaskować niektóre wady silnika.
W kwestii elektroniki i osprzętu sygnalizującego błędy na desce rozdzielczej lub komputerze, wystarczy mieć zorientowanego w temacie elektronika. Dobry spec nie tylko wykasuje błędy, ale może też wykodować niektóre kłopotliwe funkcje i komunikaty i "oszukać system", aby ten nie siał błędami na lewo i prawo. A jeśli kontrolka silnika nie gaśnie, zawsze można odpiąć od niej zasilanie lub podpiąć do kontrolki ciśnienia oleju - zgaśnie razem z nią po odpaleniu silnika. Sposobów "picowania" jest mnóstwo, a opisanie ich wszystkich graniczy z cudem:
- Nabijanie klimatyzacji propanem
- "regeneracja" napinaczy rozrządu podkładkami (rozrząd dopiero co wymieniony)
- Usuwanie sondy lambda lub EGR z systemu
- Wycięcie i wykodowanie DPF-u
- Klapy kolektora dolotowego usunięte lub ustawione "na sztywno" żeby nie zgłaszały błędów (częsty problem w niemieckich samochodach)
- Motodoktor uszczelniający i poprawiający pracę wyeksploatowanego silnika
- Zregenerowane "na sztukę" turbo lub wtryskiwacze
Lista jest znacznie dłuższa, jednak wszystkie tajemnice znają tylko handlarze-kombinatorzy.
Genialnym sposobem na sprzedaż jest też oczywiście odpowiednie usposobienie handlarza. Wielu z nich już przez telefon staje się twoimi najlepszymi przyjaciółmi i zaprasza obiecując, że nie zawiedziemy się po przyjeździe na miejsce. Tymczasem przy oględzinach często okazuje się, że auto znacząco odbiega od stanu z opisu.
Jeśli handlarz-cwaniaczek zorientuje się, że ma do czynienia z osobą, która choć odrobinę wie gdzie zajrzeć i zaczyna zadawać trudne pytania, może zmienić usposobienie. Jedną z metod jest oburzenie i wręcz agresywna rozmowa, podkreślania że "po nowe to do salonu" lub "kupujesz pan czy przegląd robisz". Może też zacząć udawać Greka, że nie wie, nie zna się, takie kupił, sprzedaje dla kolegi siostry teściowej.
Z takim przykładem spotkałem się ostatnio, szukając taniego miejskiego samochodu na dojazdy do biura. Z kilkunastu ogłoszeń padło na Suzuki Swifta 1.6 w dwudrzwiowej wersji Sport. Auto miało już kilkanaście lat na karku, kosztowało około 15 tysięcy zł. To idealny, przekrojowy przykład typowego samochodu używanego, jakich pełno na polskich drogach. W opisie i przez telefon wszystko tip-top, zdjęcia zachęcały do obejrzenia, przebieg oczywiście poniżej 150 000 km.
Po przyjeździe na miejsce, zanim podszedłem do samochodu już widziałem, że czeka mnie nie lada gratka. Zostałem przywitany przez przemiłego, przyjacielskiego, ale trochę cichociemnego pana (nic nie wie, nie zna się), który serdecznie zachęcał do przejażdżki.
Zanim jednak wsiadłem za kierownicę przyjrzałem się autu z zewnątrz i wewnątrz. Nieumiejętnie zrobiona polerka pozostawiła wyraźne ślady i zarysowania na niemal całej karoserii, naklejki maskowały ubytki lakieru, tarcze hamulcowe były mocno skorodowane, a z uszczelek szyb powoli wyrastał mech. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Swift spędził sporo czasu w niemieckim komisie i pies z kulawą nogą nie chciał go tknąć. Dalsze oględziny ujawniły jeszcze więcej problemów z karoserią - ślady nieudolnych napraw, braki w elementach karoserii, rdza i bardzo zła jakość lakieru.
Pan w dalszym ciągu "palił głupa" i wmawiał, że auto jest w porządku. Po odpaleniu, z trudem, okazało się że silnik pracuje całkiem znośnie, za to cała reszta - niespecjalnie. Jazda próbna z duszą na ramieniu ujawniła, że sprzęgło było na wykończeniu, klimatyzacja nie działała, hamulce służyły co najwyżej do spowalniania, łożyska huczały niemiłosiernie, a z zawieszenia i skrzyni dobiegały dziwne dźwięki, skrzypienie i donośne stukanie.
Wspomaganie kierownicy również wyraźnie było na wykończeniu. Nie odważyłem się przejechać więcej niż kilkaset metrów. Kilka szybkich pytań do sprzedającego, bez konkretnej odpowiedzi (poprosił aby nie robić zdjęć). Pan sprzedawca do końca był miły i uprzejmy, ale odniosłem wrażenie, że nawet nie był zaskoczony brakiem poważniejszego zainteresowania zakupem z mojej strony.
Zapytacie: czego spodziewałem się po aucie za 15 000 zł? Niewiele, ale przede wszystkim w miarę uczciwego opisu, tym bardziej, że cena w ofercie stanowiła średnią cenę samochodów tej klasy i z tego rocznika. Nie była ona okazyjna, zatem oczekiwałem, że samochód również będzie reprezentował przynajmniej umiarkowany stan.
Od tego czasu ogłoszenie samochodu zniknęło i ponownie pojawiło się w jednym z popularnych serwisów aukcyjnych, ale zupełnie odmienione. W opisie nie ma ani słowa o wspomnianych powyżej wadach, jednak na zdjęciach samochód wygląda znacznie lepiej. Lakier został odświeżony, auto przeszło pełny detailing i wzięło udział w sesji zdjęciowej.
Czy wykonano też potrzebne naprawy? Moje oględziny, a pojawienie się nowego ogłoszenia dzieliły zaledwie dwa tygodnie, więc jeśli sprzedawca nie prowadzi prywatnego warsztatu raczej mało realne jest, aby naprawy zostały wykonane. Prędzej tzw. "pudrowanie trupa" - kilka opisanych powyżej zabiegów, które mają dać szansę na szybką sprzedaż. Cena też podskoczyła - teraz Swift kosztuje prawie 19 tysięcy zł.
Nieuczciwi handlarze wyznają zasadę, że ma być tanio i szybko, aby zarobek był jak największy. Czasem jednak muszą włożyć w auto więcej pracy, aby przyniosło sensowne zyski. Nie wszyscy są oczywiście nieuczciwi, ale aby zrozumieć handel samochodami używanymi w Polsce wystarczy zadać sobie jedno pytanie:
Odpowiedź nasuwa się sama, prawda?
Przede wszystkim należy kierować się zasadą ograniczonego zaufania, zwłaszcza jeśli oglądamy samochód w komisie, a cena jest podejrzanie atrakcyjna. Dokładne obejrzenie auta to podstawa, podobnie jak zachowanie chłodnej głowy i "niepodpalanie się" atrakcyjnym wyglądem.
Jeśli nie czujemy się na siłach, aby ocenić stan techniczny samochodu warto skorzystać z pomocy profesjonalnej firmy, która pomaga w zakupie samochodu używanego. Zatrudnienie do tego szwagra, teścia czy kuzyna, który "zna się na autach" nie zawsze jest trafnym wyborem. Wykwalifikowany mechanik będzie wiedział na co zwrócić uwagę i opowie nam również o typowych bolączkach samochodu.
Nie od parady jest również zakup raportu na temat samochodu lub wizyta w stacji diagnostycznej. Jeśli nie chcemy ponosić dużych kosztów te czynności możemy ograniczyć do samochodów, które wyselekcjonowaliśmy jako naprawdę godne zainteresowania. Tego typu działania to dobry pomysł zwłaszcza w przypadku droższych samochodów używanych - koszty kilkuset złotych za sprawdzenie będą stanowić tylko niewielki promil ceny zakupu auta, a mogą okazać się kluczowe w dalszej eksploatacji.
Kupując samochód używany, powinniśmy brać poprawkę na to, że nie jest to samochód nowy, więc może mieć pewne bolączki i wady - to zupełnie normalne. Oczekiwanie że za kilkanaście tysięcy złotych kupimy idealną "salonówkę", możemy włożyć między bajki. Dlatego też warto kapitał na zakup auta wyliczyć tak, aby w razie czego mieć też wolne środki na wykonanie niezbędnego serwisu po zakupie. W dobrym tonie jest wymiana wszystkich płynów i filtrów, a także profilaktyczna wymiana rozrządu jeśli nie mamy pewności, że był wymieniany.
Zanim kupimy, warto zrobić sobie rachunek sumienia: wypisać wady, które jesteśmy w stanie zaakceptować w używanym samochodzie i takie, które dyskwalifikują auto. Wtedy będziemy mniej więcej wiedzieć na co się piszemy. Opowieści sprzedającego warto zawsze dzielić na pół i założyć, że nie mówi nam całej prawdy, choćby sprawiał wrażenie najszczerszego człowieka na świecie.
Oczywistym jest, że handlarz, czy to oszust czy nie, na aucie chce zarobić i nie jest instytucją charytatywną, zatem jest duża szansa, że znajdą się w samochodzie ukryte wady. Nie wszystkie dyskwalifikują samochód i nie każde auto musi być pułapką na kupującego.
Oglądając auto przyjrzyj się karoserii i poszukaj różnic w odcieniach lub stanie lakieru mogących wskazywać na ewentualne naprawy, sprawdź uszczelki i łączenia, stan śrub montażowych mogący wskazywać na ślady odkręcania, sprawdź pracę sprzęgła i skrzyni biegów. Umyty lub rozgrzany przed oględzinami silnik może sugerować, że jest tam coś do ukrycia.
Nie daj sobie wmówić takich historii, że klimatyzacja działa tylko jest nienabita, odprysk na szybie to tylko kilkadziesiąt złotych, a zapalona kontrolka silnika to tylko drobiazg i można jeździć. To symptomy, które mogą oznaczać spore koszty. Jeśli sprzedawca zaproponuje ci tymczasowe ubezpieczenie i powrót na kołach na "tablicach kolekcjonerskich" również pamiętaj o tym, że od początku października za taki proceder grozi nawet wyrok więzienia. Jeśli jesteś zdecydowany umów się na transport lawetą lub tymczasową rejestrację i odbiór auta w późniejszym terminie.
Zakup "na Niemca" też powinien wzbudzić twoje wątpliwości - handlarz będący tylko pośrednikiem i nie widniejący na umowie może po sprzedaży rozpłynąć się jak kamfora, nie odbierać telefonu, a w razie twoich roszczeń w ramach rękojmi wyprze się wszystkiego. Ważna jest też umowa i zapisy małym druczkiem, które chronią sprzedającego przed ewentualnymi konsekwencjami w razie gdyby samochód okazał się miną. Zanim wybierzemy się na oględziny warto zapytać o numer VIN i za jego pomocą uzyskać wszelkie możliwe informacje.
Przy zakupie samochodu używanego powinniśmy kierować się przede wszystkim rozsądkiem, a nie emocjami, nawet jeśli szukamy wymarzonego samochodu. Zachowanie wszelkich środków ostrożności jest wskazane, ale przede wszystkim należy pamiętać, że to my podejmujemy ostateczną decyzję. Jeśli podejmiemy złą, to my powinniśmy być pierwszymi, których możemy winić, a dopiero potem szukać winnych wśród nieuczciwych handlarzy.