Czytam o złych sprzedawcach samochodów...
Czytam te wszystkie artykuły o złych sprzedawcach samochodów i biednych kupujących. Czytam również komentarze, jakie im towarzyszą i zastanawiam się, czy ktoś sprzedawał kiedykolwiek swój samochód np. poprzez ogłoszenie?
Przecież to kupujący kreują rynek. Oni pokazują swoimi reakcjami, co chcą usłyszeć, na jakie słowa są podatni, a jakich słów wystrzegają się za wszelką cenę. Kluczem do sukcesu sprzedającego jest używanie takich słów jak: okazja, bezwypadkowy, stan idealny i podobne. Co ciekawe, kupowanie samochodu często pozbawione jest jakiekolwiek logiki, bo Polacy mają słabość do okazji i zbyt ufnie wierzą w swoje szczęście. Dlaczego?
Trochę historii
Jak zawsze sprawa ma swoje korzenie w przeszłości - dzieje się tak przez dawny import samochodów powypadkowych, często sprowadzanych jako "składaki". Polacy mieli dość rodzimych polonezów i innych samochodów z bloku wschodniego, "rzucając się" na wszystko, co zagraniczne.
Wszystkie niemieckie, holenderskie, belgijskie czy francuskie komisy i aukcje ubezpieczeniowe były dosłownie czyszczone przez mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej, którzy wychodząc niedawno spod jarzma ustroju komunistycznego, potrzebowali radykalnie poprawić swój stan materialny - najłatwiej o takowy w nowym aucie.
Spowodowało to sprowadzanie wszelkich, mniej lub bardziej przypominających wersję przedwypadkową, samochodów i ich siermiężną odbudowę.
Zwiększyło to zapotrzebowanie na części zamienne w przystępnych cenach, rozkręciły się więc giełdy części, takie jak np. poznańska. Niestety rynek nie był gotowy i sprzedający nie mieli wystarczających zasobów części, by skutecznie zaspokoić potrzeby kupujących. Podstawowej zasadzie prawa rynku - wzrost popytu zwiększa wzrost cen - próbowali przeciwdziałać amatorzy cudzej własności. Kradli więc samochody popularnych marek - części "legalizowano" na giełdach. Tak było kiedyś. Jak jest teraz?
Dziś jest inaczej
Dziś w naszym społeczeństwie termin "auto powypadkowe" dla sporej rzeszy ludzi oznacza, że było składane z giełdowych części, mocno "rzeźbione", pełne jest "kitu" (jak mówi się na szpachlę), miało "wyprute wory" czyli wystrzelone poduszki powietrzne i nie wiadomo co jeszcze. Tylko czy ludzie potrafią naprawdę rozróżnić bardzo płynną definicję wypadkowości?
Do tego dochodzą artykuły "dziennikarzy", którzy nie błyszcząc choćby podstawową wiedzą na temat działania i obsługi samochodów, piszą to, co inni chcą przeczytać.
Sytuacja poprawia się odrobinę, gdy samochód sprzedaje osoba prywatna i jest to auto jakiś już czas jeżdżące po polskich drogach, ale przecież tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia - czy jeździło po kraju, czy też było sprawdzone - mogło być naprawiane przy użyciu dobrych części bądź tanich zamienników.
Z drugiej strony ilu jest NAPRAWDĘ uczciwych sprzedawców samochodów? Takich, którzy mówią O WSZYSTKIM? I czy klient rzeczywiście chce o tym wszystkim słyszeć i doceni naszą szczerość?
Czy jeśli powiemy mu, że auto jest bezwypadkowe, ale ma przebieg rzędu 300 000 km, będzie zainteresowany? Nie.
Ten sam samochód z przebiegiem przekręconym do powiedzmy 150 000 km to już lepsza "okazja" i klient chętnie da sobie wcisnąć bajkę o aucie od dziadka, babci czy innej osoby, która traktowała go jako środek lokomocji do kościoła i marketu.
Oczywiście, takie auta również istnieją... tylko, że najczęściej są w najtańszych wersjach silnikowych, a nie z potężnym dieslem...
Szczerość nie popłaca
Niestety, jeśli powie się o wszystkim, kupującego bardzo łatwo spłoszyć. Może pomyśleć, i nie jest to odosobnionym myśleniem, że jeśli tyle jest w stanie powiedzieć nam o aucie sprzedający, to ile jeszcze musi ukrywać?
Zaczyna się więc zabawa w kotka i myszkę. Przyjeżdża cała rodzina ekspertów wyposażonych w mierniki grubości lakieru, obmacują auto przez powiedzmy godzinę, zaglądają pod wszystkie uszczelki, wybrzydzają, po czym stwierdzają, że mogą nam zaoferować 5 tysięcy mniej od ceny wywoławczej.
Nieważne, że auto ma na bieżąco robione wszystkie przeglądy i nie ma potrzeby inwestowania wkładu własnego, bo samochód nadaje się do bezawaryjnej i bezpiecznej jazdy od zaraz.
Jeśli silnik jest cichy, a przebieg "podejrzanie" niski, to na pewno do silnika jest wlany "moto doktor" zagęszczający olej, by uniknąć stuków ujawniających "rzeczywiste" zużycie.
Wszelkie luźne gumy w zawieszeniu są na pewno zalane Superglue, który pozwala uzyskać efekt cichego wybierania nierówności. Przez maksymalnie dwa tygodnie... ale to również nie ma znaczenia.
Nieistotne, że samochód jest w bardzo dobrym stanie, ma autentyczny przebieg, a właściciel uczciwie mówi o wszystkich historiach, jakie towarzyszyły jego związkowi z danym autem - 99% kupujących traktuje sprzedawcę jak oszusta, który koniecznie chce im wcisnąć zepsute auto i oni muszą to oszustwo wykryć.
To tacy ludzie sprawiają, że wniosek, iż nie warto inwestować w samochód, ponieważ nikogo nie będą obchodzić przeprowadzane naprawy, staje się mocno uzasadniony.
Dla kupujących ważniejsze jest bowiem nie to, w jakim auto jest stanie, ale ile dzięki niskiej cenie "zaoszczędzą" i jaką okazję kupią. A później, w razie czego, mogą narzekać, że ktoś wcisnął im "złom".
Niestety, ludzie są różni, tak jak ich wiedza i "znawstwo" na autach są różne.
Uczciwych ludzi w tej branży jest jak na lekarstwo, gdyż rynek aut używanych to osobna gałąź gospodarki. Zatrudnienie w niej znajdują mechanicy, blacharze, lakiernicy, producenci i sprzedawcy części zamiennych - nowych i używanych, sprzedawcy samochodów, pracownicy myjni samochodowych "odpicujemy każdą brykę", eksperci oceniający stan aut i inni.
Małe są szanse na stworzenie porządnych standardów, jak ma to miejsce m.in. przy sprzedaży nowych samochodów.
Niestety, znalezienie złotego środka w tym przypadku jest niewiarygodnie trudne. Może więc warto by zwiększyć odpowiedzialność prawną prywatnych sprzedających i lepiej uświadomić społeczeństwo? Mogłoby to wbrew pozorom pomóc obu stronom, bo uniknięto by wielu irytujących sytuacji podczas oględzin. (H)