Czy mechanicy kradną dobre części? Oto brutalna prawda!
Nasz materiał dotyczący "cichych" akcji serwisowych wywołał spore poruszenie. W komentarzach, rykoszetem, oberwało się całej grupie zawodowej - mechanikom.
Wprawdzie w każdym środowisku znajdzie się kilka "czarnych owiec", ale wylewanie wiadra pomyj na osoby zawodowo trudniące się naprawianiem samochodów wydaje się wysoce niestosowne. To prawda - podobnie, jak cześć komentatorów - spotkaliśmy się z przypadkami naciągania klientów, polegającymi chociażby na doliczaniu do "faktury" fikcyjnych pozycji. Zdarzyło nam się też odebrać z naprawy pojazd z zauważalnie niższym stanem paliwa niż przed naprawą.
Musimy to jednak sobie powiedzieć jasno: głosy mówiące o "podmienianiu" sprawnych części na gorsze, używane, w druzgoczącej większości, śmiało włożyć można między bajki! Dlaczego?
Zdarza nam się sporo czasu spędzać nie tylko za kierownicą, ale też właśnie w warsztatach. Mowa tu o różnych serwisach - od autoryzowanych, przez zaprzyjaźnionych mechaników, a na licznych kolegach "hobbystach-garażowcach" kończąc. Wieloletnie obserwacje w tym zakresie doprowadzają, niestety, do bardzo smutnych wniosków. To, że jakiś element psuje się "wkrótce po wizycie u mechanika" nie jest wcale wynikiem spisku. To przeważnie efekt wieloletnich (pokreślmy ten wyraz!) zaniedbań właściciela pojazd.
Prawda jest niestety taka, że w polskich warunkach samochód traktuje się często w sposób "zero-jedynkowy". Jako sprawny (czytaj: "jeździ") lub zepsuty (czytaj: "nie jeździ"). Umiejętność rozróżniania stanów pośrednich występuje u marginalnej liczby kierowców, co ma niestety duży wpływ na złą opinię o mechanikach. Przykładów nie muszę wcale daleko szukać...
Ledwie kilka dni temu byłem świadkiem, jak w zaprzyjaźnionym warsztacie zjawił się pewien właściciel nastoletniego Renault na "pilną naprawę spryskiwaczy". Diagnoza była szybka i słuszna - uszkodzony silniczek (pompka). Mimo że nowy to wydatek zaledwie 35 zł, klient wahał się dobre 10 minut. Zdanie: "A nie da się nic popatrzeć...?" - padło dobre trzy razy.
Przy okazji wymiany uszkodzonej pompki (wymagała zdjęcia przedniego koła) okazało się, że tarczami hamulcowymi można by się ogolić (dobre 2 mm poniżej minimum), elastyczne przewody hamulcowe nadają się na śmietnik, a uszczelniacz wału korbowego rozchlapuje olej w promieniu dobrych trzech metrów.
Kolega mechanik zachował oczywiście stoicki spokój, zrobił swoją robotę i subtelnie napomknął jedynie o konieczności wymiany tarcz. Odpowiedź była prosta do przewidzenia: "Tak, tak - wiem. Jeszcze spokojnie pojeżdżą".
Po wyjeździe klienta zapytałem, dlaczego nie podjął tematu uszkodzonego uszczelniacza. Uśmiechnął się życzliwie i z rozbrajającą szczerością odrzekł - tu cytat: "Szkoda strzępić ryja. Gość i tak ma mnie już za oszusta i wyłudzacza, przecież chciałem mu wymienić całkiem dobre tarcze hamulcowe."
Wnioski? Jest kilka. Po pierwsze - ogromna liczba samochodów, które trafiają do mechaników to auta, których większość podzespołów od dłuższego czasu balansuje na granicy "śmierci technicznej". Pomijając już, często poddawaną w wątpliwość, moralność samych mechaników, naprawdę trudno znaleźć pojazd, z którego - mówiąc kolokwialnie - mogłoby by im się opłacać cokolwiek wykręcić! To po pierwsze.
A po drugie? Przejdźmy się prostemu rachunkowi ekonomicznemu. Oczywiście samochód składa się z wielu cennych urządzeń. Można więc twierdzić, że mechanik podmienił w naszym aucie sprawne koło dwumasowe, filtr cząstek stałych, turbosprężarkę czy wtryskiwacze. Tyle tylko, że to również ociera się o absurd. Kto o zdrowych zmysłach poświęcał by 5 czy 8 godzin pracy, by wyszarpać z głowicy zapieczone wtryski (a inne - te "gorsze" - trzeba by przecież kodować), podmienić sprężarkę czy dobrać się do "dwumasy"?!
Może zabrzmi to nieco brutalnie, ale biorąc pod uwagę roboczogodziny, w których wasz "ograbiany" właśnie pojazd blokowałby stanowisko warsztatowe, do podmiany turba, kompresora czy wtryskiwaczy mechanik zwykle musiałby jeszcze dopłacić...
Paweł Rygas