"Rzeźnicy" kupują Toyoty. Wiecie dlaczego?
Kupując samochód używany kierujemy się głównie ceną, rocznikiem i przebiegiem. Oprócz nich, podstawowym kryterium wyboru jest też szeroko pojęta bezawaryjność.
To właśnie ona oraz wynikające z niej postrzeganie marki definiuje poziom cen konkretnego modelu na rynku wtórnym. Niezawodność miewa jednak różne oblicza, o czym chcielibyśmy was przekonać w naszym nowym cyklu "historie prawdziwe, olejem pisane".
Dlaczego za jedne samochody, mimo mocno zaawansowanego wieku, zapłacić trzeba niekiedy zaporowe kwoty, a inne, często dwukrotnie (!) młodsze kupić można za ułamek ceny dobrego roweru? No cóż, poznajcie Jarka...
Faceta (nie jest to postać fikcyjna!) na pewno nie można nazwać przeciętniakiem, ale świetnie definiuje on typowego użytkownika, nienajmłodszej już, Toyoty. Z przykładnym mężem, ojcem dwójki dzieci, porozmawiacie w czterech językach, tyle tylko, że na pewno nie będą to rozmowy o motoryzacji. Sam określa siebie mianem "technicznego analfabety". Jarkowa wiedza z tego zakresu kończy się na umiejętności rozróżnienia dystrybutorów na stacjach benzynowych. Jarek wie też, że auto musi mieć koła, silnik, przegląd techniczny i ubezpieczenie. To tyle. Jako dowód niech świadczy fakt, że gdy pewnego razu parkując zostawił na wysokim krawężniku kompletny zderzak, przybiegł z prośbą o pomoc, bo - tu cytat - "Odpadło mu coś, takiego raczej dużego. Z przodu". Poważnie.
Jarek jeździ blisko 20-letnią Toyotą Avensis pierwszej generacji z benzynowym silnikiem 1,6 l 4A-FE. Jak przystało na kompletnego laika, przygoda z marką zaczęła się przez przypadek. Po tym, jak trudów eksploatacji nie wytrzymały wcześniejsze Jarkowe pojazdy (Audi 80 i Volvo V40 - oba kupione "po ciemku i w deszczu") ojciec obdarował go własną Toyotą, przesiadając się na nowszy model.
Od tego czasu, Jarek stał się szczęśliwszym człowiekiem. Eksploatacja leciwego auta ogranicza się do tankowania (oczywiście samochód ma na pokładzie instalację gazową!) i - po naszych ponagleniach - wymiany oleju. Przez ostatnie dwa lata przytrafiła się tylko jedna awaria. Po blisko 320 tys. km regeneracji wymagał alternator. Przyznacie chyba, że to całkiem niezły wynik, jak na blisko 20-letniego "złoma"? Nie? No tak, nie znacie przecież historii jarkowego egzemplarza.
Historia pojazdu, jak to bywa z samochodami, które trafiły do Polski w pierwszej połowie lat dwutysięcznych, była mocno zawiła. Samochód trafił do naszego kraju z Niemiec i miał już wówczas na pokładzie hak i instalację gazową.
Handlarz sprowadził je z bliżej nieokreślonym przebiegiem i uszkodzonym silnikiem 1,6 l 4A-FE, który w Polsce wymienił na inny, rzecz jasna używany. Tydzień po zakupie w aucie zaczął stukać korbowód i samochód trafił do handlarza na "naprawę gwarancyjną". Silnik wyremontowano (na używanych częściach) ale po takim zabiegu auto zużywało ponad pół litra oleju miesięcznie. By "nie kopać się z koniem" właściciel, który sam określa siebie mianem "technicznego analfabety" doszedł wówczas do wniosku, że zamiast wymieniać, będzie po prostu uzupełniać ubytki oleju, a gdy silnik ostatecznie się zatrze, wymieni go na inny. Dziś, drogomierz wskazuje ponad 320 tys, km, czyli grubo ponad 150 tys. więcej niż w momencie zakupu.
Auto nie miało w Polsce łatwego życia. Przez kolejnych kilkanaście lat codziennie woziło rodziców, Jarka i jego rodzeństwo. W tym czasie dwukrotnie spotkało się z innymi uczestnikami ruchu i chociaż nie były to "szkody parkingowe", pasażerowie za każdym razem wychodzili z drogowej potyczki bez szwanku.
Koszty? Na przestrzeni ponad 150 tys. km samochód doczekał się nowych: tarcz i klocków hamulcowych, akumulatora, amortyzatorów (wraz z górnymi mocowaniami), drugiej butli LPG, kilku tulei w zawieszeniu i "dobicia" klimatyzacji. W tym czasie skonsumował też niezliczone ilości oleju, bo - jak przystało na wysokoobrotowego Japończyka z budżetową instalacją gazową - wypijał ponad pół litra oliwy miesięcznie.
Ta przypadłość skłoniła jego ówczesnego właściciela do wniosku, że przy takim apetycie cykliczna wymiana w ogóle nie jest potrzebna. Tak, tak. Auto bezawaryjnie pokonało ponad 150 tys. km na gazie bez wymiany oleju! Około trzech lat temu przyszedł jednak smutny dzień - Toyota zaczęła klekotać, ciężko odpalać aż w końcu... zgasła w czasie jazdy. Wtedy właśnie poznałem się z nią bliżej.
Na pierwszy ogień poszły świece i przewody zapłonowe. Domyślacie się już? Były oryginalne, co oznacza, że pokonały dobre 200 tys. km na gazie! Po tym zabiegu w Avensisa wstąpił nowy duch - odpalił "od strzała" i przestał przerywać. Sęk w tym, że pracował jak napędzana starym dieslem sieczkarnia, co sugerowało, że nikt nie przejmował się nigdy zaleceniami producenta dotyczącymi regulacji luzów zaworowych...
Zapadła męska decyzja - inwestujemy. Oprócz regulacji luzu zaworowego silnik otrzymał też nowy, kompletny napęd rozrządu. Na pytanie, czy kiedykolwiek(!) był wymieniany usłyszałem jedynie: "Nie pamiętam". Pod maskę "wjechała" też nowa linka gazu, bo stara przetarła się do tego stopnia, ze trzymała się już tylko na kilku "włoskach". Przy okazji, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, silnik otrzymał również nowy olej. Nie muszę chyba tłumaczyć, że filtr był w środku ściśnięty, niczym warkocz pierwszoklasistki i od dobrych pięciu lat nie spełniał żadnej roli.
Efekt? Po takim serwisie samochód bezproblemowo służy Jarkowi do dzisiaj. Ostatnia awaria (sprzed miesiąca) wyłączyła z eksploatacji radio. Jarek próbował wymienić je samodzielnie, co zaowocowało przepaleniem bezpiecznika. To tyle. Toyota bez problemu przechodzi badania techniczne, a każdy element wyposażenia, jak chociażby: ABS, wspomaganie kierownicy, elektrycznie sterowane szyby, centralny zamek czy klimatyzacja działa bez zarzutu.
Wyjaśnimy - nie jest to żadna reklama Toyoty. Ani producent, ani tym bardziej ja, nie mamy żadnego interesu w namawianiu was na zakup zdezelowanych, pełnoletnich złomów. Na tle konkurencji pokroju Mondeo, Passata czy Vectry wiekowa Avensis posiada wiele słabych punktów. Ustępuje im chociażby prowadzeniem, poziomem bezpieczeństwa czy poziomem wyposażenia. Ma za to jedną, cholernie ważną z punktu widzenia Polaka, zaletę. Mimo dwóch wypadków, przebiegu 320 tys. km (z czego zdecydowana większość na LPG) i "rzeźniczej" eksploatacji - nie chce się zepsuć. Jak myślicie, czy Jarek, nawet gdy będzie go już stać na nowego Mercedesa klasy E, kiedykolwiek przesiądzie się na samochód jakiegokolwiek innego producenta?
To chyba głównie dlatego Toyota jest największym producentem samochodów na świecie...
Paweł Rygas