Samochody elektryczne

Rząd dopłaci 25 tys. zł do nowego auta. Gdzie jest haczyk?

Rząd pracuje właśnie nad rozwiązaniami umożliwiającymi wprowadzenie dopłat na zakup nowych samochodów.

Niestety, to tylko "oficjalna wersja" mająca niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dla wielu chętnych na takie rozwiązanie nowe auto wciąż pozostawać będzie jedynie w sferze marzeń. Co więcej, wszyscy kierowcy finansować będą ekologiczne zachcianki najbogatszych uczestników ruchu.

Jak to możliwe? Odpowiedź jest prosta. Pieniądze na dopłaty do nowych aut pochodzić będą z kieszeni samych kierowców. W czwartek, mimo licznych głosów sprzeciwu wśród zmotoryzowanych, w sejmie przegłosowano projekt dalszych zmian w ustawie o biokomponentach i biopaliwach.

Reklama

Przypominamy, że rządzący proponują w niej utworzenie nowego "Funduszu Niskoemisyjnego Transportu", który miałby być finansowany m.in. z podatku akcyzowego oraz nowej - wliczonej w ceny paliw - "opłaty emisyjnej". Zgodnie z projektem opłata wynosić ma 80 zł za 1000 litrów paliwa, co realnie, bo obłożeniu podatkami oznacza wzrost cen o 10 groszy na litrze.

Zdaniem rządzących, duża część wyciągniętej z kieszeni kierowców kwoty wrócić ma do zmotoryzowanych. Jest jednak pewien haczyk...

- W ramach tego funduszu planujemy dofinansowanie zakupu kilkudziesięciu tysięcy samochodów elektrycznych wraz z budową ok. 20 tys. punktów ładowania w całym kraju. W 2019 roku dopłaty do zakupu samochodu elektrycznego mogą już wynieść ok. 25 tys. zł na pojazd. W kolejnych latach wysokość wparcia będzie zależna od potrzeb klientów i kształtowania się rynku - informował w Sejmie minister energii Krzysztof Tchórzewski.

Mówiąc krótko - na dopłatę liczyć mogą wyłącznie ci, którzy rozważają zakup samochodu elektrycznego. W pierwszym kwartale bieżącego roku w Polsce sprzedano dokładnie... 152 samochody elektryczne. Oznacza to, że sięgając do kieszeni przeszło 20 mln zmotoryzowanych rodaków rządzący - w najlepszym wypadku - wesprą rocznie około pół tysiąca szczęśliwców...

Nikt nie ma chyba wątpliwości, że pieniądze te - o ile w ogóle trafią do zmotoryzowanych - zasilą konta nabywców, których sytuacja finansowa jest zdecydowanie lepsza niż reszty społeczeństwa. Dość przypomnieć, że jeden z najlepiej sprzedających się samochód elektrycznych w naszym kraju, czyli Nissan Leaf kosztuje od 153 800 zł (na tyle wyceniono podstawową wersję Accenta). Korzystając z rządowego "wsparcia", tak skonfigurowany pojazd kupić można będzie za jedyne... 128 800 zł. Za tę kwotę otrzymamy przeciętnie wyposażony samochód o dobrych osiągach (przyśpieszenie do 100 km/h w 7,9 s) oraz realnym zasięgu rzędu 250 km.

Trzeba przyznać, że próba zachęcenia kierowców do zakupu elektrycznych aut finansowana ich własnymi pieniędzmi to propagandowy majstersztyk. Sytuacja przypomina nieco dawne kawały o radiu Erewań, którego słuchacze pytać mieli, czy to prawda, że "W Rosji, na Placu Czerwonym rozdają samochody". Odpowiedź brzmiała wówczas: "Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko Placu Rewolucji i nie rozdają, tylko kradną".

Jeśli więc ktoś zapyta nas, czy to prawda, że rząd szykuje nam dopłaty do nowych samochodów, odpowiemy równie twierdząco. "Tak, to prawda, tyle że nie dopłaty do nowych aut, a nowy podatek". Podatek, z którego skorzysta garstka najbogatszych.

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy